Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.
Podróż samolotem przestaje być
miła momencie, gdy słyszysz od stewardessy prośbę o zapięcie
pasów, bo znowu mamy
turbulencje.
- Natalia Książek
Każda
z linii lotniczych powinna mieć specjalne miejsce w każdym
samolocie na tę jakże złotą i udaną sentencję. Cześć!
Mam
dla Was masę rzeczy do opisania i masę zdjęć. Wczoraj wróciliśmy
z urlopu. Byliśmy... w Polsce! Tak! Cały piękny i błogi
tydzień w Polsce i założę się, że był to dużo lepszy pobyt
niż na jakichś przereklamowanych, gównianych wyspach Kanaryjskich.
Kto jeszcze lata do tych nudnych kurortów? W Polsce Wam zimniej? Trudno.
Zacznijmy
może, jak zwykle, od samego początku.
Pierwotnie
planowaliśmy przylecieć do Polski dopiero w okolicach grudnia, na
Święta. Kiedyś, na początku sierpnia padł spontaniczny pomysł
„e! Tanie bilety są na październik, a może byśmy polecieli do
Polski na tydzień, co?” - pomysł został skazany na porażkę
zaraz po tym, jak ujrzał światło dzienne. Nie, bo pracować
trzeba, bo to, bo nie mamy pieniędzy, bo po co, strata czasu.
Zakończyliśmy temat zdecydowawszy, że nigdzie nie lecimy, ale myśl
pozostała. I myślałam tak o tym, jak to by nie było fajnie
odwiedzić mojej mamy, brata i kochanej króliczki, siostry i jej
dzieciaków. Jak to byłoby fajnie iść ze znajomymi na piwo,
pochodzić sobie po mieście, w którym się urodziło. Pomieszkać
sobie chwilę w domu nie przejmując się pracą, rachunkami i
pieniędzmi. Dogadywać się wszędzie po polsku. Zasmakować
zapiekanek i ogólnodostępnych Laysów paprykowych. Dość tego, za
dużo tych plusów. Że ja musiałam odwiedzić sporą gromadkę
lekarzy, a Łukasza bolał ząb i wyglądało to na coś
poważniejszego, kupiliśmy bilety do Polski i zaczęli odliczać.
Boże, nawet nie wiecie jak cholernie nie mogliśmy się doczekać.
Rozmawiając na skype z mamą tuptałam nogami żeby tylko czas
przyspieszył. I nastał ten piękny dzień, w którym wstaliśmy o
7.20 i pojechali z landlordem na lotnisko, by kilka godzin później
wreszcie odwiedzić Polskę. Pogoda była tak piękna... jak sobie pomyślę to niemal czuję na skórze poranne promienie Słońca. Mimo, że było cholernie zimno, jak to z samego rana, Słońce przyjemnie grzało.
Największą zaletą lotniska w Belfaście jest kawiarnia z widokiem na płytę i pas. Siadasz z kawką i widzisz, jak obok Ciebie startują samoloty.
Największą zaletą lotniska w Belfaście jest kawiarnia z widokiem na płytę i pas. Siadasz z kawką i widzisz, jak obok Ciebie startują samoloty.
Poranne światło dodaje magii.
Ludzie sobie siedzą spokojnie, a ja z nosem i aparatem przyklejonymi do okna gapię się i robię zdjęcia. Nie no, pewnie, jak zwykle. Generalnie nie jestem takim świrem na punkcie samolotów, jak mój kochany brat, ale w jakiś sposób fascynuje mnie to, jakim cudem, tak ciężka kupa cholerstwa może wzbić się w niebo w zaledwie kilka sekund. Cały lot jest dla mnie niemal czymś metafizycznym. Ja wiem, że to durne, ale chyba nic z tym nie zrobię.
Wypiliśmy kawę, porobiłam pierwszy zylion zdjęć, zrobiliśmy odprawę, poczekali w stuczterdziestoośmiokilometrowej odprawie i nastał ten cudowny moment wsiadania na pas. Obiecałam mamie, że kiedyś pokażę jej start samolotu, bo opowiedzieć o tym, to zdecydowanie za mało. Postanowiłam ziścić ten plan i przed wejściem na pokład zawiesiłam sobie na szyi aparat, coby uniknąć tych wszystkich "PRZEPRASZAM CHCĘ PRZEEEEEJŚĆ" zasłyszanych w wąskim korytarzu między fotelami. Udało się! Nakręciłam czterominutowy filmik, od kołowania aż po start! Mimo, iż jest on okraszony soczystymi przekleństwami i tekstami typu "o nie, zaraz się rozbijemy, nienienienienienie!", to czysta, cholerna magia. Chcesz zobaczyć na własne oczy? Napisz, a udostępnię Ci linka.
Lot był niesamowicie przyjemny. Zero przygód typu panie pilocie, dziura w samolocie, zero pisków, trzasków i turbulencji. Słońce przyjemnie grzało i świeciło w twarz, już dawno, dawno nie byłam tak zrelaksowana, aż ciężko to opisać. Where words fail, music speaks, więc jeśli chcesz wiedzieć i poczuć, jak to było, kliknij tu , a jak posłuchasz, to tu. Ta druga jest mi szczególnie bliska.
Wypiliśmy kawę, porobiłam pierwszy zylion zdjęć, zrobiliśmy odprawę, poczekali w stuczterdziestoośmiokilometrowej odprawie i nastał ten cudowny moment wsiadania na pas. Obiecałam mamie, że kiedyś pokażę jej start samolotu, bo opowiedzieć o tym, to zdecydowanie za mało. Postanowiłam ziścić ten plan i przed wejściem na pokład zawiesiłam sobie na szyi aparat, coby uniknąć tych wszystkich "PRZEPRASZAM CHCĘ PRZEEEEEJŚĆ" zasłyszanych w wąskim korytarzu między fotelami. Udało się! Nakręciłam czterominutowy filmik, od kołowania aż po start! Mimo, iż jest on okraszony soczystymi przekleństwami i tekstami typu "o nie, zaraz się rozbijemy, nienienienienienie!", to czysta, cholerna magia. Chcesz zobaczyć na własne oczy? Napisz, a udostępnię Ci linka.
Lot był niesamowicie przyjemny. Zero przygód typu panie pilocie, dziura w samolocie, zero pisków, trzasków i turbulencji. Słońce przyjemnie grzało i świeciło w twarz, już dawno, dawno nie byłam tak zrelaksowana, aż ciężko to opisać. Where words fail, music speaks, więc jeśli chcesz wiedzieć i poczuć, jak to było, kliknij tu , a jak posłuchasz, to tu. Ta druga jest mi szczególnie bliska.
Okej. Czujesz to, jak było? To teraz zobacz.
Tak, w Polsce. Tutaj podchodziliśmy już do lądowania, co z tego, że właściwie mój fotel razem z głową zwisały prawie równolegle do ziemi...
Krakowskie Balice zainwestowały w ciuchcię łączącą lotnisko z centrum i Wieliczką. Super! W dziesięć minut byliśmy w centrum i pobiegliśmy truchtem coś zjeść. Kilka godzin później jechaliśmy już do Wadowic.
Nie wiem, znowu brakuje mi słów. Nie potrafię opisać momentu, w którym wyściskałam mamę, brata i moją najkochańszą króliczkę. Zalała mnie fala wewnętrznego spokoju i poczucia, że znów jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Tydzień urlopu w Polsce ruszył jak z kopyta. To chyba były najlepsze "wakacje" w moim życiu, mimo tego durnego zegara, który jak zwykle robił mi na złość i przyspieszał dokładnie wtedy, kiedy chciałam, żeby zwolnił.
Spotykałam się ze znajomymi, każde błogie kilka przegadanych i przepitych godzin na wagę złota.
Poprosiłam moje kochane dziewczyny, żebyśmy zrobiły sobie selfie. Bo jak będę tęsknić, to spojrzę i będzie jakby trochę lepiej. Ono miało być do użytków prywatnych, ale właściwie czemu mam nie chwalić się tak wspaniałymi ludźmi? Pomijając oczywiście fakt, że te pijane oczka.. no tak. Z pięknych i młodych zostało tylko "i", osteoporoza i przepite oczka.
Pogoda dopisała jak nie wiem, co. No mówię Wam, chyba przywlekliśmy za sobą Słońce. Chociaż w Krakowie przywitała Nas Syberia, po trzech dniach zrobił się z niej Egipt dla ubogich i temperatura skoczyła do 16 stopni w Słońcu. Było najwspanialej. NAJWSPANIALEJ. Muszę się Wam pochwalić, że jeździliśmy rozklekotanym autem mojej siostry, która powiedziała na odchodne, że prawie nic już tam dobrze nie działa, a kiedyś dymiło się ze stacyjki... ale do czego zmierzam. Udało się Nam pojechać z Rósią do weterynarza do Krakowa I WRÓCIĆ! Żyjemy!
A kto to Rósia? Chyba nigdy jej Wam jeszcze nie pokazywałam...
Dlaczego ten tydzień zleciał jak dwa dni? Nawet się nie nacieszyłam i musieliśmy wracać...
Z bólem serca wsiedliśmy do busa, potem do drugiego busa i do samolotu...
Podczas odprawy okazałam się domniemanym przemytnikiem narkotyków, znowu było jak na Syberii, a w poczekalni kawa za 20zł i masa Polaczków z flaszką wódki pod pachą. Na szczęście normalna odmiana Polaków też była, ale trafił Nam się jakiś feralny lot. Obok Nas siedziała napalona laska, która zaczęła z wszystkimi flirtować, a jakieś dwa-trzy rzędy za Nami jakieś dziecko PRAWIE TRZY CHOLERNE GODZINY ŚPIEWAŁO NON STOP KACZKĘ DZIWACZKĘ. Pani stewardesso, proszę wskazać mi wyjście awaryjne, wychodzę. W końcu włożyłam sobie w uszy słuchawki nie podłączając ich do muzyki. Nie dbam o to. Ważne, że było trochę ciszej, a kaczki nie gryzły się już okropnie...
Po nocnym locie spodziewałam się fajerwerków, nocnych świateł i pięknych widoków. Dostałam mgłę, masę mgły, deszcz i widok na Księżyc, coby chociaż wiedzieć, czy znajdujemy się w poziomie, czy w pionie. Ciemno, jak w przysłowiowej dupie u Murzyna. Nudno, ale nie na długo...
Od czytania polskiego Zwierciadła oderwało mnie dziwne szarpanie i trzęsienie. Proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa, mamy turbulencje, słyszę z głośników. Thank you, Mr. Obvious. Świetnie. Za oknem nie widać dosłownie NIC. Nawet nie zobaczę, kiedy zaczniemy spadać...
Na szczęście trwało to jakieś pięć minut, ale to było straszne. Jeszcze nigdy mną tak w samolocie nie trzęsło.... Zdołałam się uspokoić i wrócić na parę minut do zaczętego reportażu.
Bardzo prosimy zapiąć pasy, ponieważ znowu mamy turbulencje.
Kur*a.
Całe życie przed oczami. Spociłam się jak świnia. Lecieliśmy chyba nad wodą, przecież ta woda o tej porze będzie mega zimna... wyciągam instrukcję, jak zakładać i nadmuchiwać kamizelki. Okej, wiem. Możemy umierać. Czekam na fascynująco dziwne, wewnętrzne uczucie spadania i nic. Dalej tylko trzęsie. Boże, odpuść, nie pozostawiaj mnie w niepewności. Trwało to najdłuższe 20 minut w moim życiu. Nie spadliśmy, a do dziś zdążyłam zapomnieć, gdzie są i jak nadmuchiwać kamizelki.
Na szczęście byliśmy już blisko Belfastu. Minęło kilka minut... i lądujemy. Małe bum i jesteśmy na ziemi. I nagle wszystkie dzieci, jakby zawiedzione tym, że nie rozbiliśmy się na pierwszej lepszej skale, zaczynają wyć. Wszystkie ryczą, co do jednego. Pieprzona aria szopenowska zaraz rozniesie mi bębenki w drobny mak. Panie pilocie, uprzejmie proszę o otwarcie drzwi lub okna. Czy mogę je wyrzucić?
Belfast przywitał Nas tropikalną pogodą. Lało tak, że po dwóch minutach mogłeś bez trudu zacząć wyciskać swoje ubrania. Polak, który pomógł mi z walizką stwierdził, że "sezon na ale jebie!" w Belfaście uważa za rozpoczęty.
Na szczęście mogliśmy liczyć na landlorda, który zabrał nas samochodem prosto do domu. A w domu ani kromki chleba, zeżarliśmy wszystko, coby to przez tydzień nie zgniło, a tu gdzie w środku nocy kupisz coś do jedzenia...
Tak czy inaczej, zmęczeni padliśmy spać.
Dokładnie tak, w wielkim skrócie, wyglądały Nasze spóźnione Wakacje w Polsce. Przyjechaliśmy naładowani pozytywną energią tak bardzo, że chyba już świecimy w ciemności. Czy brakuje?
Cholernie. Każdego dnia.
Chwilę po starcie. Typowa Irlandia :)
Wysoko w chmurach. Mam taki lęk wysokości, że już mi wszystko jedno, czy spadniemy w te chmury. W sumie szlachetna śmierć. Chmury są ładne.
Nie uwierzycie, co wypatrzyłam w wodzie. Polecam tryb pełnoekranowy. Wiatraki! Cholerne wiatraki na samym środku morza!
Nie bądź leniwą kupą i włącz tryb pełnoekranowy.
Nie, to nie inny lot. Zgadnijcie, gdzie jesteśmy?
Tak, w Polsce. Tutaj podchodziliśmy już do lądowania, co z tego, że właściwie mój fotel razem z głową zwisały prawie równolegle do ziemi...
Krakowskie Balice zainwestowały w ciuchcię łączącą lotnisko z centrum i Wieliczką. Super! W dziesięć minut byliśmy w centrum i pobiegliśmy truchtem coś zjeść. Kilka godzin później jechaliśmy już do Wadowic.
Nie wiem, znowu brakuje mi słów. Nie potrafię opisać momentu, w którym wyściskałam mamę, brata i moją najkochańszą króliczkę. Zalała mnie fala wewnętrznego spokoju i poczucia, że znów jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Tydzień urlopu w Polsce ruszył jak z kopyta. To chyba były najlepsze "wakacje" w moim życiu, mimo tego durnego zegara, który jak zwykle robił mi na złość i przyspieszał dokładnie wtedy, kiedy chciałam, żeby zwolnił.
Spotykałam się ze znajomymi, każde błogie kilka przegadanych i przepitych godzin na wagę złota.
Pogoda dopisała jak nie wiem, co. No mówię Wam, chyba przywlekliśmy za sobą Słońce. Chociaż w Krakowie przywitała Nas Syberia, po trzech dniach zrobił się z niej Egipt dla ubogich i temperatura skoczyła do 16 stopni w Słońcu. Było najwspanialej. NAJWSPANIALEJ. Muszę się Wam pochwalić, że jeździliśmy rozklekotanym autem mojej siostry, która powiedziała na odchodne, że prawie nic już tam dobrze nie działa, a kiedyś dymiło się ze stacyjki... ale do czego zmierzam. Udało się Nam pojechać z Rósią do weterynarza do Krakowa I WRÓCIĆ! Żyjemy!
A kto to Rósia? Chyba nigdy jej Wam jeszcze nie pokazywałam...
Tak, to najlepszy pyszczek pod Słońcem. Najbardziej upierdliwy, ale najlepszy.
Dlaczego ten tydzień zleciał jak dwa dni? Nawet się nie nacieszyłam i musieliśmy wracać...
Z bólem serca wsiedliśmy do busa, potem do drugiego busa i do samolotu...
Podczas odprawy okazałam się domniemanym przemytnikiem narkotyków, znowu było jak na Syberii, a w poczekalni kawa za 20zł i masa Polaczków z flaszką wódki pod pachą. Na szczęście normalna odmiana Polaków też była, ale trafił Nam się jakiś feralny lot. Obok Nas siedziała napalona laska, która zaczęła z wszystkimi flirtować, a jakieś dwa-trzy rzędy za Nami jakieś dziecko PRAWIE TRZY CHOLERNE GODZINY ŚPIEWAŁO NON STOP KACZKĘ DZIWACZKĘ. Pani stewardesso, proszę wskazać mi wyjście awaryjne, wychodzę. W końcu włożyłam sobie w uszy słuchawki nie podłączając ich do muzyki. Nie dbam o to. Ważne, że było trochę ciszej, a kaczki nie gryzły się już okropnie...
Po nocnym locie spodziewałam się fajerwerków, nocnych świateł i pięknych widoków. Dostałam mgłę, masę mgły, deszcz i widok na Księżyc, coby chociaż wiedzieć, czy znajdujemy się w poziomie, czy w pionie. Ciemno, jak w przysłowiowej dupie u Murzyna. Nudno, ale nie na długo...
Od czytania polskiego Zwierciadła oderwało mnie dziwne szarpanie i trzęsienie. Proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa, mamy turbulencje, słyszę z głośników. Thank you, Mr. Obvious. Świetnie. Za oknem nie widać dosłownie NIC. Nawet nie zobaczę, kiedy zaczniemy spadać...
Na szczęście trwało to jakieś pięć minut, ale to było straszne. Jeszcze nigdy mną tak w samolocie nie trzęsło.... Zdołałam się uspokoić i wrócić na parę minut do zaczętego reportażu.
Bardzo prosimy zapiąć pasy, ponieważ znowu mamy turbulencje.
Kur*a.
Całe życie przed oczami. Spociłam się jak świnia. Lecieliśmy chyba nad wodą, przecież ta woda o tej porze będzie mega zimna... wyciągam instrukcję, jak zakładać i nadmuchiwać kamizelki. Okej, wiem. Możemy umierać. Czekam na fascynująco dziwne, wewnętrzne uczucie spadania i nic. Dalej tylko trzęsie. Boże, odpuść, nie pozostawiaj mnie w niepewności. Trwało to najdłuższe 20 minut w moim życiu. Nie spadliśmy, a do dziś zdążyłam zapomnieć, gdzie są i jak nadmuchiwać kamizelki.
Na szczęście byliśmy już blisko Belfastu. Minęło kilka minut... i lądujemy. Małe bum i jesteśmy na ziemi. I nagle wszystkie dzieci, jakby zawiedzione tym, że nie rozbiliśmy się na pierwszej lepszej skale, zaczynają wyć. Wszystkie ryczą, co do jednego. Pieprzona aria szopenowska zaraz rozniesie mi bębenki w drobny mak. Panie pilocie, uprzejmie proszę o otwarcie drzwi lub okna. Czy mogę je wyrzucić?
Belfast przywitał Nas tropikalną pogodą. Lało tak, że po dwóch minutach mogłeś bez trudu zacząć wyciskać swoje ubrania. Polak, który pomógł mi z walizką stwierdził, że "sezon na ale jebie!" w Belfaście uważa za rozpoczęty.
Na szczęście mogliśmy liczyć na landlorda, który zabrał nas samochodem prosto do domu. A w domu ani kromki chleba, zeżarliśmy wszystko, coby to przez tydzień nie zgniło, a tu gdzie w środku nocy kupisz coś do jedzenia...
Tak czy inaczej, zmęczeni padliśmy spać.
Dokładnie tak, w wielkim skrócie, wyglądały Nasze spóźnione Wakacje w Polsce. Przyjechaliśmy naładowani pozytywną energią tak bardzo, że chyba już świecimy w ciemności. Czy brakuje?
Cholernie. Każdego dnia.
Ładne chmurki.
OdpowiedzUsuńPS. a za zdjęcie ukatrupię. Przylecę do tej Twojej Irlandii i się zemszczę!!
Przyleć do mnie już dziś, jupiii! <3
OdpowiedzUsuńzapraszasz? :D
OdpowiedzUsuń