Cosięcosięstao? Bomba!
No właśnie - co się stało?
Cześć!
Żyję. Wbrew uroczemu tytułowi - nikt nie podłożył Nam bomby pod dom, nikt Nas nie zabił. Nie stałam się ofiarą przemocy w rodzinie, czy w pracy, choć kilka razy dostałam pankejkiem tu, czy tam.
Moim standardowym wytłumaczeniem będą dwa wytłumaczenia (super).
1. Uwaga, jak zwykle - nie miałam kompletnie czasu. Jasne, doba ma przecież tyle i tyle. To nad wyraz miło, że Twoja doba ma aż 24 godziny, w moim subiektywnym odczuciu moja własna doba ma jakieś 10 godzin, przy czym 8 godzin spędzam w pracy.
2. Miałam jakiś kryzys twórczy. Jakieś to u mnie powszechne. Spędziłam ostatnie pół roku na kryzysie fotograficznym, by teraz, otoczona szarością dnia codziennego, poddała się mdłym porankom, wstawaniu o KOSZMARNEJ piątej zero pięć i cholernej, wszechobecnej ciemności o tej porze. Przyznam, że dopiero konkurs pisarski wzbudził we mnie ten jakże znany zew każący mi pisać, zatem napisałam jakieś pierdy na ten konkurs, które w dodatku idiotycznie nazwałam (krótka forma - opowiadanie zalatujące horrorem o wdzięcznym tytule "Krzak róży" - serio? Coś to mało ambitne...), a potem wpadłam tu, cobyście nie martwili się, że wyleciałam w powietrze, bądź też uległam zamieszkom związanym z mafijnymi porachunkami.
Pięknie Was nastroiłam. Teraz pewnie myślicie, że niedługo naprawdę wylecę w kosmos za sprawą kostki trotylu, spadnie na Nas samolot czy coś w tym stylu. Zajmijmy się dziś zatem tym zagadnieniem.
Przyjeżdżając tutaj wiedziałam o The Troubles, o których z resztą tu wcześniej wspominałam. Ktoś kiedyś żartobliwie napisał, że możesz tu pytać o wszystko, byle nie o wyznanie. Wiecie, przyznam, że coś w tym jest, choć zauważyłam, że znaczna większość osób, z którymi miałam tu styczność, ma tendencje do przesady.
Wiele o tym myślałam. Mijałam murale, na których widnieją sylwetki "krajowych bohaterów" z czarnymi maskami na głowach i karabinami w rękach.
Sami zerknijcie, co będę kłapać tą gębą.
Dwa ostatnie zdjęcia nie należą do mnie, znalazłam je w grafice google. Na pewno zrobię kolejne milion zdjęć murali, ale musicie dać mi po prostu trochę więcej czasu. Zależy mi, bo jak najbardziej jest to warte pokazania.
Na początku kilka osób na forach, czy blogach wspominało o niezwykle nieprzyjemnej atmosferze w Belfaście. O tym, że mieszkańców Dublina się tutaj jawnie nienawidzi, o rasizmie występującym na rogu niemal każdej ulicy, o tym, jacy Polacy czują się tu biedni i pokrzywdzeni. Pech (czy aby pech?) sprawił, że kilka dni po Naszym przylocie miały miejsce Bonfires, czyli symboliczne palenie stosów.
Oficjalnie nazywa się to Eleventh Night. To coroczne protestanckie święto odbywające się, jak sama nazwa wskazuje, 11 lipca nocą. W większości dzielnic protestanckich z palet i opon buduje się ogromne stosy, które między 23 a 1 zostają podpalone, ku uciesze wszystkich zebranych. Trzaskom ognia towarzyszą uliczne imprezy, krzyki i śpiewy. Wygląda to mniej więcej tak:
Byłam zafascynowana. Ogień był wszędzie i było naprawdę gorąco. Nie czuliśmy się, jakbyśmy byli w niebezpieczeństwie, większość ludzi na ulicach patrzyła na ogień, ludzie rozmawiali, śpiewali. Nasz landlord wspomniał, że będzie dużo dymu i żebyśmy uważali - tak właśnie zrobiliśmy. Bardzo długo o tym myślałam, byłam naprawdę zaskoczona tą tradycją, dlatego następnego dnia zaczęłam o tym czytać i teraz wiem już, czym było to podszyte. Z wrodzoną ciekawością wchodziłam na blogi i czytałam opinie - do dziś nie wiem, po co? Naczytałam się o tym, że katolicy są napadani i zabijani, o wybijaniu okien w domach i podpalaniu ich - o rany, czy nie działo się tak w starożytnym Rzymie? Byłam zaciekawiona, gdzie sprawcy tych wynaturzeń chowają swoje lwy.
Na pewnym blogu, adresu Wam nie zdradzę, bo autorka wyśle mi pocztą wspomnianą kostkę trotylu, wracając - na pewnym blogu przeczytałam o zabijaniu ludzi w biały dzień, o rozbojach, napadach i innych tego typu wybrykach. I uwierzycie, że to wszystko w Belfaście?
Niech sobie gadają, nie dam się przecież zwariować - stwierdziłam, a następnie wsiadłam w samolot i takim cudem razem z Łukaszem jesteśmy właśnie tutaj. Szczerze? Nie żałuję. On także.
Uderzyła mnie tutaj przede wszystkim otwartość ludzi. Oni sobie potrafią uciąć półgodzinną pogawędkę z nieznajomym, nieważne, czy w urzędzie, na przystanku czy w sklepie.
W pubach panuje świetna atmosfera. Cóż, czasem imprezy bywają... bardziej dzikie niż w Polsce, choć przyznam, że nie miałam wątpliwej przyjemności brania udziału w imprezie dla nastolatków i myślę, że byłoby gorzej niż tu. Niektóre z kobiet, wiadomo, #wearejustwannahavefun. Tak jest wszędzie. Zauważyłam, że ta druga część imprezujących kobiet po prostu mi imponuje. Są stylowe, classy. Bardzo ładnie dobierają dodatki do strojów, przykładają sporo wagi do makijażu, który zamiast być ordynarny i ciężki, jest kobiecy i uwydatniający urodę.
Faceci, jak wszędzie - są gbury i są panowie nad wyraz przystojni. Jedyną różnicą jest to, że jest tutaj masa rudzielców. Rudzi faceci są śmieszni. Nie podobają mi się, ale mam jakiś dziwny fetysz i chciałabym robić im zdjęcia. O tak, masę zdjęć portretowych. Rudzielce są fotogeniczne.
Wiadomo, odkąd polubiłam fanpejdże lokalnych wiadomości z Belfastu, wiem nieco więcej, choć w sumie czasami tego żałuję. Bomba na sąsiedniej ulicy - nie no. Spoko.
- Dzień dobry, dlaczego pan się do pracy spóźnił?
- Panie menadżer, pan na fejsie nie czytał? Korki były, ktoś bombę na ulicy zostawił.
Jakiś czas temu miała miejsce bardzo nieprzyjemna sytuacja - jakieś 10 minut od Nas ktoś postrzelił starszego faceta. Nie było happy endu, niestety zmarł kilka chwil po fakcie. Kompletnie nie myślałam o tym w ten sposób - zaczęło się od tego, że miałam do pracy na niechlubną 6.30 rano i próbowałam zasnąć, gdy helikopter hałasował, zdawać by się mogło, tuż nad domem od 3 godzin. Non stop krążył doprowadzając mnie do amoku. Wkrótce dowiedziałam się, co było tego powodem i oczywiście, jak to ja - zaczęłam czytać. Powodu bliżej nie znano, jednak całość wydarzyła się w dzielnicy katolickiej, która jest ogrodzona wokół dzielnicami protestanckimi.
Gdybyście wiedzieli, z jaką miną szłam następnego dnia do pracy... wtedy jeszcze bałam się z kimkolwiek rozmawiać w obawie o niezrozumienie się, więc taksówka odpadała. No i wychodzę, na ulicy ani jednej żywej duszy. Pokonywane codziennie 18 minut przebiegłam w niecałe 10. No ale wiecie, to już bardziej wyobraźnia, niż faktyczne niebezpieczeństwo.
Coś jest na rzeczy do dziś, jeśli chodzi o kwestię wiary, choć takich klasycznych wypadków także mamy tu na pęczki. Tydzień temu na przykład przeczytałam, że kobieta jechała z małym synkiem i uwaga, piszę serio: zobaczyła na swoim ramieniu pająka i wyskoczyła z jadącego samochodu.
Nie będę komentować.
Na całe szczęście, mity o krwiożerczym i nienawistnym Belfaście mnie nie dosięgły. Jakiś czas temu w pracy poznałam świeżo zatrudnionego, młodego mężczyznę, który zdziwił się, że "chciałam zamieszkać w mieście, w którym więcej tu karabinów niż ludzi". Sami widzicie - ile ludzi, tyle opinii. Choć w porównaniu do innych nie żyjemy tutaj jeszcze zbyt długo, myślę, że da się tu żyć. Da się tu dobrze i spokojnie żyć. Polacy zakładają tu rodziny, rodzą pociechy, zarabiają w piekarni i są szczęśliwi. Po 10 lat lub więcej. Nikt ich nie zamordował, nikt nie gonił z karabinem.
Decyzja o tym, w jaki sposób będziecie od tej chwili myśleć o Belfaście, należy jednak do Was.
ps. Tak, muszę się pochwalić. Czuję się cholernie spełniona. Czuję lekkie i przyjemne pulsowanie w skroniach. Tak bardzo, bardzo się cieszę, że do Was wróciłam na tyle płodna, by pisać tu z sensem przez tak długi czas. Żeby jednak nie było - przez miesięczny czas rozłąki z Wami, dużo myślałam o samym sensie narzucania sobie deadline'ów.
Cześć!
Żyję. Wbrew uroczemu tytułowi - nikt nie podłożył Nam bomby pod dom, nikt Nas nie zabił. Nie stałam się ofiarą przemocy w rodzinie, czy w pracy, choć kilka razy dostałam pankejkiem tu, czy tam.
Moim standardowym wytłumaczeniem będą dwa wytłumaczenia (super).
1. Uwaga, jak zwykle - nie miałam kompletnie czasu. Jasne, doba ma przecież tyle i tyle. To nad wyraz miło, że Twoja doba ma aż 24 godziny, w moim subiektywnym odczuciu moja własna doba ma jakieś 10 godzin, przy czym 8 godzin spędzam w pracy.
2. Miałam jakiś kryzys twórczy. Jakieś to u mnie powszechne. Spędziłam ostatnie pół roku na kryzysie fotograficznym, by teraz, otoczona szarością dnia codziennego, poddała się mdłym porankom, wstawaniu o KOSZMARNEJ piątej zero pięć i cholernej, wszechobecnej ciemności o tej porze. Przyznam, że dopiero konkurs pisarski wzbudził we mnie ten jakże znany zew każący mi pisać, zatem napisałam jakieś pierdy na ten konkurs, które w dodatku idiotycznie nazwałam (krótka forma - opowiadanie zalatujące horrorem o wdzięcznym tytule "Krzak róży" - serio? Coś to mało ambitne...), a potem wpadłam tu, cobyście nie martwili się, że wyleciałam w powietrze, bądź też uległam zamieszkom związanym z mafijnymi porachunkami.
Pięknie Was nastroiłam. Teraz pewnie myślicie, że niedługo naprawdę wylecę w kosmos za sprawą kostki trotylu, spadnie na Nas samolot czy coś w tym stylu. Zajmijmy się dziś zatem tym zagadnieniem.
Przyjeżdżając tutaj wiedziałam o The Troubles, o których z resztą tu wcześniej wspominałam. Ktoś kiedyś żartobliwie napisał, że możesz tu pytać o wszystko, byle nie o wyznanie. Wiecie, przyznam, że coś w tym jest, choć zauważyłam, że znaczna większość osób, z którymi miałam tu styczność, ma tendencje do przesady.
Wiele o tym myślałam. Mijałam murale, na których widnieją sylwetki "krajowych bohaterów" z czarnymi maskami na głowach i karabinami w rękach.
Sami zerknijcie, co będę kłapać tą gębą.
Dwa ostatnie zdjęcia nie należą do mnie, znalazłam je w grafice google. Na pewno zrobię kolejne milion zdjęć murali, ale musicie dać mi po prostu trochę więcej czasu. Zależy mi, bo jak najbardziej jest to warte pokazania.
Na początku kilka osób na forach, czy blogach wspominało o niezwykle nieprzyjemnej atmosferze w Belfaście. O tym, że mieszkańców Dublina się tutaj jawnie nienawidzi, o rasizmie występującym na rogu niemal każdej ulicy, o tym, jacy Polacy czują się tu biedni i pokrzywdzeni. Pech (czy aby pech?) sprawił, że kilka dni po Naszym przylocie miały miejsce Bonfires, czyli symboliczne palenie stosów.
Oficjalnie nazywa się to Eleventh Night. To coroczne protestanckie święto odbywające się, jak sama nazwa wskazuje, 11 lipca nocą. W większości dzielnic protestanckich z palet i opon buduje się ogromne stosy, które między 23 a 1 zostają podpalone, ku uciesze wszystkich zebranych. Trzaskom ognia towarzyszą uliczne imprezy, krzyki i śpiewy. Wygląda to mniej więcej tak:
Byłam zafascynowana. Ogień był wszędzie i było naprawdę gorąco. Nie czuliśmy się, jakbyśmy byli w niebezpieczeństwie, większość ludzi na ulicach patrzyła na ogień, ludzie rozmawiali, śpiewali. Nasz landlord wspomniał, że będzie dużo dymu i żebyśmy uważali - tak właśnie zrobiliśmy. Bardzo długo o tym myślałam, byłam naprawdę zaskoczona tą tradycją, dlatego następnego dnia zaczęłam o tym czytać i teraz wiem już, czym było to podszyte. Z wrodzoną ciekawością wchodziłam na blogi i czytałam opinie - do dziś nie wiem, po co? Naczytałam się o tym, że katolicy są napadani i zabijani, o wybijaniu okien w domach i podpalaniu ich - o rany, czy nie działo się tak w starożytnym Rzymie? Byłam zaciekawiona, gdzie sprawcy tych wynaturzeń chowają swoje lwy.
Na pewnym blogu, adresu Wam nie zdradzę, bo autorka wyśle mi pocztą wspomnianą kostkę trotylu, wracając - na pewnym blogu przeczytałam o zabijaniu ludzi w biały dzień, o rozbojach, napadach i innych tego typu wybrykach. I uwierzycie, że to wszystko w Belfaście?
Niech sobie gadają, nie dam się przecież zwariować - stwierdziłam, a następnie wsiadłam w samolot i takim cudem razem z Łukaszem jesteśmy właśnie tutaj. Szczerze? Nie żałuję. On także.
Uderzyła mnie tutaj przede wszystkim otwartość ludzi. Oni sobie potrafią uciąć półgodzinną pogawędkę z nieznajomym, nieważne, czy w urzędzie, na przystanku czy w sklepie.
W pubach panuje świetna atmosfera. Cóż, czasem imprezy bywają... bardziej dzikie niż w Polsce, choć przyznam, że nie miałam wątpliwej przyjemności brania udziału w imprezie dla nastolatków i myślę, że byłoby gorzej niż tu. Niektóre z kobiet, wiadomo, #wearejustwannahavefun. Tak jest wszędzie. Zauważyłam, że ta druga część imprezujących kobiet po prostu mi imponuje. Są stylowe, classy. Bardzo ładnie dobierają dodatki do strojów, przykładają sporo wagi do makijażu, który zamiast być ordynarny i ciężki, jest kobiecy i uwydatniający urodę.
Faceci, jak wszędzie - są gbury i są panowie nad wyraz przystojni. Jedyną różnicą jest to, że jest tutaj masa rudzielców. Rudzi faceci są śmieszni. Nie podobają mi się, ale mam jakiś dziwny fetysz i chciałabym robić im zdjęcia. O tak, masę zdjęć portretowych. Rudzielce są fotogeniczne.
Wiadomo, odkąd polubiłam fanpejdże lokalnych wiadomości z Belfastu, wiem nieco więcej, choć w sumie czasami tego żałuję. Bomba na sąsiedniej ulicy - nie no. Spoko.
- Dzień dobry, dlaczego pan się do pracy spóźnił?
- Panie menadżer, pan na fejsie nie czytał? Korki były, ktoś bombę na ulicy zostawił.
Jakiś czas temu miała miejsce bardzo nieprzyjemna sytuacja - jakieś 10 minut od Nas ktoś postrzelił starszego faceta. Nie było happy endu, niestety zmarł kilka chwil po fakcie. Kompletnie nie myślałam o tym w ten sposób - zaczęło się od tego, że miałam do pracy na niechlubną 6.30 rano i próbowałam zasnąć, gdy helikopter hałasował, zdawać by się mogło, tuż nad domem od 3 godzin. Non stop krążył doprowadzając mnie do amoku. Wkrótce dowiedziałam się, co było tego powodem i oczywiście, jak to ja - zaczęłam czytać. Powodu bliżej nie znano, jednak całość wydarzyła się w dzielnicy katolickiej, która jest ogrodzona wokół dzielnicami protestanckimi.
Gdybyście wiedzieli, z jaką miną szłam następnego dnia do pracy... wtedy jeszcze bałam się z kimkolwiek rozmawiać w obawie o niezrozumienie się, więc taksówka odpadała. No i wychodzę, na ulicy ani jednej żywej duszy. Pokonywane codziennie 18 minut przebiegłam w niecałe 10. No ale wiecie, to już bardziej wyobraźnia, niż faktyczne niebezpieczeństwo.
Coś jest na rzeczy do dziś, jeśli chodzi o kwestię wiary, choć takich klasycznych wypadków także mamy tu na pęczki. Tydzień temu na przykład przeczytałam, że kobieta jechała z małym synkiem i uwaga, piszę serio: zobaczyła na swoim ramieniu pająka i wyskoczyła z jadącego samochodu.
Nie będę komentować.
Na całe szczęście, mity o krwiożerczym i nienawistnym Belfaście mnie nie dosięgły. Jakiś czas temu w pracy poznałam świeżo zatrudnionego, młodego mężczyznę, który zdziwił się, że "chciałam zamieszkać w mieście, w którym więcej tu karabinów niż ludzi". Sami widzicie - ile ludzi, tyle opinii. Choć w porównaniu do innych nie żyjemy tutaj jeszcze zbyt długo, myślę, że da się tu żyć. Da się tu dobrze i spokojnie żyć. Polacy zakładają tu rodziny, rodzą pociechy, zarabiają w piekarni i są szczęśliwi. Po 10 lat lub więcej. Nikt ich nie zamordował, nikt nie gonił z karabinem.
Decyzja o tym, w jaki sposób będziecie od tej chwili myśleć o Belfaście, należy jednak do Was.
ps. Tak, muszę się pochwalić. Czuję się cholernie spełniona. Czuję lekkie i przyjemne pulsowanie w skroniach. Tak bardzo, bardzo się cieszę, że do Was wróciłam na tyle płodna, by pisać tu z sensem przez tak długi czas. Żeby jednak nie było - przez miesięczny czas rozłąki z Wami, dużo myślałam o samym sensie narzucania sobie deadline'ów.
Pisanie co niedzielę miało być dla
mnie nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, masz tydzień na wymyślenie
kadrów, zrobienie zdjęć, obróbkę i wrzucenie ich, bądź też
tekstu, który będzie Wam się chciało czytać. To bywa motywujące,
jednak nie działa na ludzi, którzy nienawidzą terminów i unikają
ich jak diabeł proboszcza – a ja taka właśnie jestem. Całe moje
życie jest nieustannym chaosem. Harmonogramy, plany, systematyczne
robienie czegokolwiek – nie i jeszcze raz nie, dobranoc.
A tu trzeba się jako tako ustatkować,
ogarnąć w nowym świecie, w którym prawie nikt nie mówi po
polsku, obyć z kulturą i światem, ludźmi, krajobrazami, piwem
(absolutnie!), nie mówiąc o rzeczach tak oczywistych jak mieszkanie
i praca. No i mam tyle na głowie, a jednocześnie podejmuję się
pisania co niedzielę...
Do tej jakże smutnej decyzji dojrzałam
w pamiętną niedzielę, gdy przy wkrótce pustej butelce wina w środku nocy rozprawiałam
się z widokiem pustej kartki w Wordzie. Bo niby mogę pisać o kotkach i ptaszkach, ale przecież tu nie o to chodzi – do kosza. Mogę dodać
jakieś stare zdjęcia – bez sensu, wszystko Wam już pokazałam,
co mam dotychczas najlepsze. Mogłam napisać jakieś pierdoły –
po co.
Chcę przefiltrować mój ogromny niczym ocean napływ myśli (ojej, poetka) i dać Wam to, co najlepsze. Odrzucam zatem system niedzielny i zaczynam pisać wtedy, kiedy chcę. Nie krzyczcie, okej?
Ściskam Was mocno i mam nadzieję, do rychłego zobaczenia!
veto! ja lubię kotki i ptaszki!
OdpowiedzUsuńPfff ja wolę artyzm, minimalizm, nostalgię i balet <3
OdpowiedzUsuń