I sto latek na dodatek, by smaczniejszy był opłatek... i inne bzdety.

Cześć! Z góry ostrzegam, że dzisiejszy wpis nie zawiera ani krzty Belfastu... ale przecież to pamiętnik z emigracji, a dla każdego (no, prawie każdego) emigranta bardzo ważne są również powroty do domu.


Święta, Święta i po Świętach. Przypominam się jednak niechlubnie, zaniedbałam przecież tego bloga jak cholera. Może po części rzeczywiście mi się nie chciało, a po części nie chciałam składać Wam oklepanych życzeń? Dużo w tym prawdy.
Obserwuję narastającą modę na hejtowanie Bożego Narodzenia. Serio, to jest wszędzie, nawet w Klanie (tak, oglądam Klan, cisnę bekę od dobrych kilku lat). Że obłuda, fałsz i plastikowa sztuczność, że nudy, dramat i w ogóle czemu nie puszczą mnie już do kompa żeby ponapieprzać w CS'a, tylko mam jeść przy stole jakiegoś idiotycznego karpia? Kto to kur** wymyślił?!
Najgorsze jest klepanie tych debilnych regułek smsami, lub wiadomościami na fejsbuku. Po co kopipejstować, przecież dla mnie samo „Wesołych Świąt!” jest o stokroć bardziej wartościowe niż życzonka pyszniutkiego opłateczka, ble ble, pełnego brzuszka i stu uśmiechów. Ojej, ojej.

Staram się zrozumieć obie strony. Należę bowiem do tej grupy szczęściarzy, którzy spędzają Święta w naprawdę najbliższym gronie, bez ciotek, kuzynów i wujków, których widuję wyłącznie przy grobach 1 listopada lub na weselach/pogrzebach. Jeśli nie lubisz takowej ciotki to, owszem, faktycznie masz spory problem. Albo na przykład teściowa. Znam tyle par, u których rodzice po jednej stronie są chodzącymi ideałami, a ci po drugiej stronie niechaj spłoną w piekle. Wyobrażacie sobie spędzać Wigilię z tymi drugimi? Tak, ja też bym zamordowała w przypadku zepsucia mi jednych z najpiękniejszych dni w roku.
Wszystko się pozmieniało. Pijąc rok temu urodzinowy toast nigdy w życiu nie sądziłam, że za rok wyląduję właśnie tu, w Belfaście. Dla możliwości spędzenia Świąt w domu mogłabym obedrzeć ze skóry ¾ Świata, a wszystko zaczęło się bardzo niefajnie chrzanić. Najpierw mieliśmy pracę, w której wydzwaniali o piątej rano, żeby przyjść na szóstą, potem sam fakt pracy stanął pod znakiem zapytania, a na końcu dostałam dobrze płatną pracę, na której zaczęło mi zależeć. I wiecie, co zrobiłam? Poszłam głupia drugiego dnia do szefa spytać, czy nie puściłby mnie na dwa tygodnie do Polski na Święta (czyt. w Największy Zapieprz Roku).
Wiecie, co jest jeszcze bardziej zabawne? 

Że się zgodził. A ja nadal tam pracuję.

Okazało się, że moją cudowną fabrykę zamykają na całą połowę grudnia, więc formalnie wzięłam tylko dwa dni wolnego, by byczyć się w Polsce dwa tygodnie.
Wróciliśmy przedwczoraj i nie wiem gdzie się podziać. Nie mogę, nie potrafię się ogarnąć.
Z perspektywy tych kilku dni wszystko wygląda jak sen. Przez pierwsze trzy, może cztery dni w Polsce miałam jeszcze kontrolę nad upływającym czasem, ale potem puściło to tak, że pytałam mamy, czy dzisiaj sobota, na co ona odpowiadała mi, że to środek tygodnia. Serio. Nienawidzę Cię, czasie.
Spotkałam się z milionem znajomych. Naładowałam akumulatory podwójnie, choć nie jestem do końca zadowolona, bo i tak nie udało mi się spotkać z każdym i z każdym iść na piwo. Muszę Wam się pochwalić - udało mi się nawet, po biegach między peronami i skakaniu po torach, po krzykach i piskach w środku miasta bo zepsuł mi się gps i dzikim biegu po galerii w poszukiwaniu wyjścia – zrobić sobie tak wspaniały tatuaż, że codziennie gapię się w niego jak w obrazek. Zapuściłam się na Śląsk, gdzie tatuuje bardzo zdolna, młoda, mega sympatyczna dziewczyna. 

Zawsze będę powtarzać, że Polska ma najlepszych artystów!

Przede wszystkim miałam CHOLERNIE dobre Święta. Z roku na rok są coraz to wspanialsze, ale teraz to już naprawdę przegięcie. Istnieje powiedzenie, że jak chcesz kogoś wkurzyć, pokaż mu, jaki jesteś szczęśliwy, ale... To takie bez sensu, to nie o to chodzi. Muszę się wygadać, bo przywraca mi to masę cudownych wspomnień i naprawdę nie zależy mi na tym, by ktoś z tego powodu płakał, wręcz przeciwnie.
Najważniejsze, że spędziliśmy je wszyscy razem. Ja, Łukasz i mama z bratem. 

 
No, i Rósia oczywiście ;)

Zdrowi i w tym samym składzie. Niczego więcej do szczęścia mi w Wigilijny wieczór nie było trzeba. 



Nie wzięłam ze sobą komputera, bo raz, że nie chciało mi się go dźwigać, a dwa, że po co komu komputer jak ci czasu brakuje nawet na sen. mimo że widziałam się z moją rodzinką w październiku, czuję się, jak gdybyśmy nie widzieli się z dwieście lat. Fajnie było nie przesypiać nocy tylko dlatego, że spędzało się je na gadaniu albo oglądaniu Chłopaków do wzięcia. Znacie to? To jest takie zajebiste! <3
Na dodatek pogoda rozpieściła nas jak nie wiem już co. Dziesięć, piętnaście stopni i CAŁĘ DWA TYGODNIE Słońce. Non stop. Po mieszkaniu w Belfaście to jest największe szczęście, jakie można dostać. Wzięłam ze sobą aparat, bo targam go za sobą wszędzie. Chwała mi za to!

 


Ostrzegam, że będę rzygać, gdzie popadnie jak znowu zobaczę deszcz.

Jeśli graliście kiedyś w Scrabble, a podejrzewam, że każdy w to grał, wiecie, jak wiele emocji potrafi wzbudzić ta gra, zwłaszcza, że przegrany miał wszystkim postawić po piwie...

 

I tak oto złoiłam wszystkich dwukrotnie na trzy rozrywki, mimo iż zaszczyt ułożenia słowa „penis” przypadł nie mnie, a mojemu bratu, z czego wyliśmy przez jakieś pół godziny i nie dało się grać.

Był tylko jeden dzień, w którym żałowałam, że nie będziemy mieć białych Świąt. To było dzień przed Wigilią, ale na szczęście w porę otrzeźwiałam i stwierdziłam, że mi chyba coś się na łeb rzuciło, żeby narzekać, że zamiast dwudziestostopniowego mrozu jest +15.
Nawet stanie przy garach, choć męczące, nie było szczytem nudów. Starałam cieszyć się każdą chwilą, choć mijały tak, że połowa już zlewa mi się w jedno.

Z ręką na sercu powiem Wam, że nie wiem, czy był chociaż jeden taki dzień, w którym pospałam sobie tyłkiem do góry do południa i cały dzień nic nie robiłam. Taka forma odpoczynku, wiadomo, że z umiarem, ale też jest pożądana, trzeba się zrestartować i pochodzić przez pół dnia w piżamie, ale... nie. Codziennie mnie nie było, gdzieś szłam, cośtam kombinowałam, wracałam późno lub wcześnie wychodziłam. I tak odpoczęłam za cały ten rok.

Wylecieliśmy pewnego zimowego poranka, to był 15 grudnia. Jakim cudem dzisiaj jest 29 i jakim cudem w Belfaście jest Słońce?
Może powinnam także spytać, jakim cudem w ogóle tu jesteśmy...

Wyjechaliśmy z domu dobre cztery godziny wcześniej... jak to się stało, że...
Stop. Uruchom wyobraźnię, zamknij oczy swej duszy (ale Szekspir!!!) i czytaj.
Wchodzisz na lotnisko. Nadajesz bagaż, wszyscy puszczają Cię przed kolejkę, słyszysz w głośnikach swoje nazwisko, idziesz uśmiechnięty przed siebie, w twarz świeci przedpołudniowe słońce. Jest ciepło, a na hali ogromne tłumy.
Przy bramkach zero kolejki, przechodzisz na nic nie czekając, dalej odprowadza Cię przystojny pan w garniturze, uśmiecha się i otwierając Ci drzwi, prowadzi Cię do prywatnego autobusu. Tylko Ty, kierowca i nikt więcej.
Jedziesz, wysiadasz, schodki do samolotu już czekają, załoga wita się z Tobą, każdy pogodnie się uśmiecha i wskazuje Ci drogę.
Cholera, co za dobry początek dnia, myślisz, czujesz się jak gwiazda rocka. Chcesz zaznać tego komfortu?
Spóźnij się na samolot.

Całość opatentowana w dniu naszego wylotu. Jak to jest, że niezależnie, ile przed czasem wygramolę się z domu, ZAWSZE się spóźniam? Spoko, znajomy poczeka. W pracy szef, jak mi się uda, to też poczeka i może nawet nie ochrzani. Ale żeby musieli wstrzymywać samolot DLA TAK WAŻNEJ PERSONY?
Nie mogę przestać się śmiać.

Lot był idealny. Dużo Słońca, pięknych widoków i zero turbulencji. Aaaa, będę Wam mówić, sami popatrzcie.
  

 Moje wiatraki, tradycyjnie!

 

 

I tak właśnie w ogromnym, telegraficznym skrócie (choć na skrót to ten tasiemiec coś nie wygląda), minęły mi ostatnie dwa tygodnie.

Obiecałam Wam notkę o Holywood... Zawsze, jak coś obiecuję, to potem nie chce mi się tego robić. Jeszcze tego nie zauważyliście?
No dobra. Postaram się, teraz naprawdę się przyłożę. Póki ktoś mnie czyta, będę stała na straży, o ironio niech mnie szlag, systematyczności. Przynajmniej takiej w cudzysłowie, ale to zawsze coś.


To teraz, moi kochani...

Szampana piccolo,
Brokatu na czoło,
Uśmiechu na twarzy...

TFU. Chyba kowadła na czoło, do cholery. Wierszyki? Jeszcze nie zdurniałam do końca, mimo starości.

Życzę Wam samych wspaniałości na Nowy Rok i spełnienia wszystkich Waszych marzeń, bo da się. 
Pokażcie, że się da! 
Nakopcie Światu ludzi, którzy w Was nie wierzą, w sam środek tyłka.



Cheers!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przemijanie? Nostalgia? W życiu!

Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.

O tym, dlaczego warto gadać.