Piętnaście w Słońcu, dziewięćdziesiątka Elżuni i inne rewelacje
Podchodzę do napisania nowego posta po raz czterdziesty piąty. Przyjmyijmy margines błędu - mogłam się pomylić o jakieś dwadzieścia razy.
Odkąd przyjęłam sobię strategię regularnego pisania, straciłam do tego werwę. Kompletnie. Jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze jak ze starej, zużytej dętki i wywalił do kosza. Z reguły im bardziej jestem przyciskana terminem lub czymś ważnym, tym częściej uciekam w rzeczy zgoła inne. Błąd, moja droga. Sama zniechęciłam się do działania. Musicie mi zatem bardzo wybaczyć, że piszę tak rzadko. Chcę częściej, popracuję nad tym, ale sami widzicie, że nie ma ze mną łatwo. Ale w porządku - idzie się przyzwyczaić.
W dniu dzisiejszym królowa Elżbieta obchodzi swoje 90. urodziny. Poinformowała mnie o tym wspaniała, starsza pani, przypadkowo spotkana w centrum. Stwierdziłam - a czemu by czegoś nie napisać? Nie muszę się przecież zmuszać - to może być przyjemność.
Ostatni post kosztował mnie bardzo dużo przygotowania, zresztą mam tak chyba z każdym, bo albo mam trochę zdjęć, które odpowiednio trzeba pomniejszyć i tak dalej, albo piszę o czymś ważnym i musi być przecież poprawnie, bo szkoda marnować wpisów na debilizm. Dziś postanowiłam jednak, że bez ogródek przysiądę i coś napiszę. Dla siebie, dla wewnętrznej mnie, tej małej cząstki, która cieszy się, gdy robię coś mądrego.
Wiecie, co tu się dzieje w Belfaście? NIEBYWAŁE. Od trzech dni mamy tutaj piętnaście stopni - upał jak w LA, a Słońce świeci w twarz jak cholerny halogen. Wychodzę na miasto i zaczynam się czuć, jakby było jakieś święto narodowe. Nagle ludzi jest tak dużo, że wydaje się, jak gdyby każdy miał dzisiaj wolne. Siadają na trawniku przed ratuszem (co za cudowna tradycja!) , rozkładają jedzenie, bądź nie i cieszą się z ostrych, pięknie oświetlonych słońcem kolorów miasta i niebywale jak na to miasto wysoką temperaturą. Mijam ludzi półnagich, ludzi w krótkich spodenkach i japonkach. A mamy przecież tylko piętnaście stopni.
Nieco później okazało się oczywiście, że zapomniałam wziąć z domu ważnej rzeczy, więc stwierdziłam, że się przebiegnę te dwadzieścia minut do domu, nic mi nie zaszkodzi. I wtedy uderzyło gradem... bez zawahania zadzwoniłam po taksówkę pomijając fakt, że gdy pan już przyjechał, nie mogliśmy się znaleźć przez prawie pół godziny, bo nikt nikogo przez telefon od tego gradu nie słyszał. No ale szczęśliwa i jeszcze w jednym kawałku dotarłam do domu, wzięłam co trzeba i postanowiłam, że skoczę do pobliskiego poundworlda i kupię nam jakiś mały, głupi parasol, no bo porządnego szkoda wyrzucać, a taki za funta to niech leci gdzie chce. Tym bardziej, że przyszedł do nas pan z ochrony i poinformował, że postarają się nas trzymać od dachem ile się da, ale na kilka godzin przed koncertem będą musieli uformować kolejkę na chodniku. Wiec pobiegłam po parasol, miałam dojechać autobusem, ale zapomniałam karty miejskiej... chciałam iść skrótem i się zgubiłam, w końcu ktoś mnie gdzieś zaprowadził, kogoś zapytałam i uratowana, dotarłam z powrotem na arenę. Panowie z ochrony rozmawiali z wszystkimi. Nie mieli nic wspólnego z ochroną w Polsce, która przeważnie traktuje ludzi jak bydło lub smutną konieczność. Zostaliśmy zapytani, czy jesteśmy lokalsami - odpowiedzieliśmy, że pochodzimy z Polski, ale mieszkamy tu pół roku. So you're locals! - Usłyszeliśmy w odpowiedzi. Byłam mega zdziwiona, że można rozmawiać w normalny sposób z ochroną. Na wiele polskich koncertów zdarzyło mi się spotkać zaledwie kilka takich osób. Gdy gubiłam się przeklinając pod nosem (jak dobrze, że oni mnie nie rozumieją jak przeklinam po polsku!), pod arenę podjechał grający autobus. Ot, duży bus lokalnego radia, który grał nam utwory Muse z wielkich głośników. Fajnie.
Ostatnie dwie godziny były najgorsze. Gradem waliło w twarz tak, że nie dało się patrzeć przed siebie, a wszyscy musieliśmy stać w kolejce z dala od naszego kochanego daszka. Ludzie ubierali się w worki na śmieci, coby nie przemoknąć (wcale niegłupi pomysł), z każdym podmuchem wiatru zdawaliśmy się słyszeć pomruki niezadowolenia i odgłosu w stylu "wszyscy zaraz umrzemy". Owinęliśmy się z Łukaszem w kocowe burrito, rozłożyliśmy nad sobą ten dziadowski parasol i choć przemarzłam niesamowicie, wytrwaliśmy. Znów zdarzyło się coś, w co nie mogłam uwierzyć - ochrona stała z nami i jeden z panów dał jakiejś kobiecie swoją kurtkę, bo cała się trzęsła. Wszyscy potraktowali ten gest jako coś normalnego i miłego w momencie, gdy ja gapiłam się na to i nie mogłam przestać. Co za kochani ludzie.
Nadszedł moment wpuszczania i ku mojemu zdziwieniu, jedyną biegnącą osobą byłam... ja. Naprawdę. Na całą arenę tylko JA biegłam. Wiecie, po to mamy łokcie, żeby się rozpychać i takie tam. Wiecie, co przydarzyło mi się na pierwszym koncercie Muse w Polsce? To było w 2012 roku. Gdy wszyscy biegliśmy, by zająć miejsce pod barierkami, ktoś podłożył mi nogę i... straciłam przytomność. Prawdopodobnie tak musiałam walnąć o podłogę, że obudziłam się chwilę później. Ze zmiażdżonym kolanem. Uwierzcie, stanie na jednej nodze przez cały koncert nie należało do najprzyjemniejszych chwil mojego życia.
Jakiż kontrast. Podczas koncertu miało się wrażenie, że pół sali jest puste. Każdy miał miejsce przynajmniej na krok w tył i pół kroku w bok. Sam koncert - nie do opisania. Mogłabym wymyślać epitety rodem z kosmosu, ale tego po prostu nie da się opisać. To trzeba przeżyć. Całość wyglądała jak wielkie widowisko teatralne połączone z cholernie dobrą muzyką live.
Czy jestem zadowolona? Boże kochany. Mogłabym tu do końca życia przyjeżdżać na koncerty, bo to sama przyjemność. Przyjemność pod względem organizacji i atmosfery, bo wiadomo, że koncert to doznanie niemal mistyczne.
Życzę Nam z całego serca, żebyśmy nawet mieszkając w Polsce, koncertowali tu jak najczęściej.
Aha, byłabym zapomniała - autorem wszystkich zdjęć powyżej jest Łukasz.
PS. Za równe 15 dni o tej porze będę w Polsce. Tuptam pod stołem z radości i odliczam każdy dzień i każdą godzinę. Nie widziałam się z nimi wszystkimi pół roku! No i lecę samolotem!!!! Boże jak się cieszę, no to jest nie do pojęcia :)
I wiecie co? Zdradzę Wam tajemnicę...
Moja mama podbije Belfast.
Już wkrótce.
Odkąd przyjęłam sobię strategię regularnego pisania, straciłam do tego werwę. Kompletnie. Jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze jak ze starej, zużytej dętki i wywalił do kosza. Z reguły im bardziej jestem przyciskana terminem lub czymś ważnym, tym częściej uciekam w rzeczy zgoła inne. Błąd, moja droga. Sama zniechęciłam się do działania. Musicie mi zatem bardzo wybaczyć, że piszę tak rzadko. Chcę częściej, popracuję nad tym, ale sami widzicie, że nie ma ze mną łatwo. Ale w porządku - idzie się przyzwyczaić.
W dniu dzisiejszym królowa Elżbieta obchodzi swoje 90. urodziny. Poinformowała mnie o tym wspaniała, starsza pani, przypadkowo spotkana w centrum. Stwierdziłam - a czemu by czegoś nie napisać? Nie muszę się przecież zmuszać - to może być przyjemność.
Ostatni post kosztował mnie bardzo dużo przygotowania, zresztą mam tak chyba z każdym, bo albo mam trochę zdjęć, które odpowiednio trzeba pomniejszyć i tak dalej, albo piszę o czymś ważnym i musi być przecież poprawnie, bo szkoda marnować wpisów na debilizm. Dziś postanowiłam jednak, że bez ogródek przysiądę i coś napiszę. Dla siebie, dla wewnętrznej mnie, tej małej cząstki, która cieszy się, gdy robię coś mądrego.
Wiecie, co tu się dzieje w Belfaście? NIEBYWAŁE. Od trzech dni mamy tutaj piętnaście stopni - upał jak w LA, a Słońce świeci w twarz jak cholerny halogen. Wychodzę na miasto i zaczynam się czuć, jakby było jakieś święto narodowe. Nagle ludzi jest tak dużo, że wydaje się, jak gdyby każdy miał dzisiaj wolne. Siadają na trawniku przed ratuszem (co za cudowna tradycja!) , rozkładają jedzenie, bądź nie i cieszą się z ostrych, pięknie oświetlonych słońcem kolorów miasta i niebywale jak na to miasto wysoką temperaturą. Mijam ludzi półnagich, ludzi w krótkich spodenkach i japonkach. A mamy przecież tylko piętnaście stopni.
Królowa Elżbieta nie mogła mieć lepszej pory na świętowanie. Skubana, dziewięć dych na karku a sprawna, jakby była o połowę młodsza. Wszystkiego najlepszego!
Pragnę napisać Wam o jeszcze jednym wydarzeniu. Działo się to kupę czasu temu, ale wspomnienia nie ulegają przecież przedawnieniu ;) byliśmy na długo wyczekiwanym koncercie Muse.
Zespołu przedstawiać nie muszę. Trójka charyzmatycznych, utalentowanych jak diabli, cholernie przystojnych Brytyjczyków. (jak ja mogłam kiedyś myśleć, że oni są z Ameryki?!)
Jako zaprawiona w bojach koncertowiczka, koczowałam w kolejce pod SSE Areną od dziesiątej rano. Była nas garstka, w tym grupka Australijczyków w czapkach z koniczynkami i kilku samotników, wszyscy mili i świetnie zorganizowani, żeby było fair każdy miał swój numerek na dłoni.
Pogoda oczywiście Nas nie zawiodła - w równo półgodzinnych odstępach spadało z nieba milion ton gradu. Dzięki Bogu, lub też twórcy areny za to, że mieliśmy daszek nad głową. Zawsze coś. I tak po dwóch godzinach z zimna stóp nie czułam, a w chwilach Słońca siadałam poza daszkiem na chodniku żeby wygrzać się choć trochę i znowu poczuć się jak człowiek, nie kostka lodu. Co jakiś czasu ludzie przechodzili obok naszej kolejki pytając, na co czekamy i podziwiając nas za wytrwałość. No tak, mało kto miałby ochotę dobrowolnie gnić od rana w gradzie, który stopniowo przeradzał się w burzę i nie wiadomo co jeszcze...
Po dwóch godzinach dotarł do mnie obłowiony w bułki, jogurty, paluszki i setkę innych rzeczy Łukasz. Razem raźniej, nawet w gradzie.
Ostatnie dwie godziny były najgorsze. Gradem waliło w twarz tak, że nie dało się patrzeć przed siebie, a wszyscy musieliśmy stać w kolejce z dala od naszego kochanego daszka. Ludzie ubierali się w worki na śmieci, coby nie przemoknąć (wcale niegłupi pomysł), z każdym podmuchem wiatru zdawaliśmy się słyszeć pomruki niezadowolenia i odgłosu w stylu "wszyscy zaraz umrzemy". Owinęliśmy się z Łukaszem w kocowe burrito, rozłożyliśmy nad sobą ten dziadowski parasol i choć przemarzłam niesamowicie, wytrwaliśmy. Znów zdarzyło się coś, w co nie mogłam uwierzyć - ochrona stała z nami i jeden z panów dał jakiejś kobiecie swoją kurtkę, bo cała się trzęsła. Wszyscy potraktowali ten gest jako coś normalnego i miłego w momencie, gdy ja gapiłam się na to i nie mogłam przestać. Co za kochani ludzie.
Nadszedł moment wpuszczania i ku mojemu zdziwieniu, jedyną biegnącą osobą byłam... ja. Naprawdę. Na całą arenę tylko JA biegłam. Wiecie, po to mamy łokcie, żeby się rozpychać i takie tam. Wiecie, co przydarzyło mi się na pierwszym koncercie Muse w Polsce? To było w 2012 roku. Gdy wszyscy biegliśmy, by zająć miejsce pod barierkami, ktoś podłożył mi nogę i... straciłam przytomność. Prawdopodobnie tak musiałam walnąć o podłogę, że obudziłam się chwilę później. Ze zmiażdżonym kolanem. Uwierzcie, stanie na jednej nodze przez cały koncert nie należało do najprzyjemniejszych chwil mojego życia.
Jakiż kontrast. Podczas koncertu miało się wrażenie, że pół sali jest puste. Każdy miał miejsce przynajmniej na krok w tył i pół kroku w bok. Sam koncert - nie do opisania. Mogłabym wymyślać epitety rodem z kosmosu, ale tego po prostu nie da się opisać. To trzeba przeżyć. Całość wyglądała jak wielkie widowisko teatralne połączone z cholernie dobrą muzyką live.
A to, moi drodzy jest Matt Bellamy.
(Jeden z moich przyszłych mężów)
Czy jestem zadowolona? Boże kochany. Mogłabym tu do końca życia przyjeżdżać na koncerty, bo to sama przyjemność. Przyjemność pod względem organizacji i atmosfery, bo wiadomo, że koncert to doznanie niemal mistyczne.
Życzę Nam z całego serca, żebyśmy nawet mieszkając w Polsce, koncertowali tu jak najczęściej.
Aha, byłabym zapomniała - autorem wszystkich zdjęć powyżej jest Łukasz.
PS. Za równe 15 dni o tej porze będę w Polsce. Tuptam pod stołem z radości i odliczam każdy dzień i każdą godzinę. Nie widziałam się z nimi wszystkimi pół roku! No i lecę samolotem!!!! Boże jak się cieszę, no to jest nie do pojęcia :)
I wiecie co? Zdradzę Wam tajemnicę...
Moja mama podbije Belfast.
Już wkrótce.
To samo było w Berlinie na U2. Nikt się nie przepychał, nikt nie leciał pod barierki na złamanie karku. W trakcie koncertu mogłaś się swobodnie poruszać wokół własnej osi. Nie uświadczysz tego w Polsce, ech.
OdpowiedzUsuńStrasznie ciekawi mnie, czy to przypadek, czy kwestia mentalności w danym kraju.
UsuńJak myślisz?
Stawiam na mentalność. Sama to zauważyłaś w Belfaście. Może to jest jakoś w nas, Polakach, zakorzenione. Trzeba się przepychać po najlepsze miejsce? Być może. Czy przeszłość odgrywa tu rolę? Możliwe.
UsuńMuse - czyli pewnie młodzież dominowała na koncercie? Bo na U2 raczej ci w średnim wieku i w wieku Bono. Starym nie chce się już przepychać.
Wybacz, że odpisuję tak późno, byłam w rozjazdach ;)
UsuńPrzyznam, że na Muse zauważyłam ludzi strasznie rozbieżnych wiekowo. Od nastolatków po 40-50letnich ludzi, w których ikra wręcz kipiała. Wszyscy razem byliśmy z przodu, żadnych łokci, deptania po kostkach. Chodzić na takie koncerty to sama przyjemność.