Pół roku później.
280 nieodczytanych wiadomości w jednej
skrzynce, 148 w drugiej. Wiadomości na last.fm, fejsbuku (tak, nie
odczytuję na bieżąco), setki wydarzeń muzycznych, które mnie
ominęły (nowy Radiohead, niech to szlag), setki wiadomości ze
świata, których generalnie i tak nie czytam, po 30 aktualizacji na
telefonie i tablecie.
Wszystko odhaczam mechanicznie. Zasuwam
rolety w oknach, wyłączam odbiorniki. Nie wracam do rzeczywistości.
Pierdolę, nie wracam. Nie ma takiej opcji.
Byliśmy w Polsce pierwszy raz od
sześciu miesięcy, a ja nawet nie wiem, od czego mam Wam tutaj
zacząć. Od tego, że na większość rzeczy brakło mi czasu? Czy
od tego, że to cholernie niesprawiedliwe, że czas leci tak szybko?
Ledwo wsiadłam do samolotu, a już byłam w drodze powrotnej na
lotnisko.
No jasne, warto o tym wspomnieć
przecież. Lecimy spokojnie, podziwiam pierwszy raz w życiu zachód
Słońca od drugiej strony chmur, aż tu nagle wszystko zaczyna
migać, a potem gaśnie. Gwałtownie się zniżamy i wpadamy w
ciemność. Super, umrzemy. Znowu. Przez dziurę w chmurze widzę
nagle, że jesteśmy dość blisko ziemi. Tak z pięć minut lotu,
kilka sekund jeśli wypadnę. Jeśli wypadniemy zatem, to może
będzie jakaś szansa, że połamię tylko nogi i ręce, przecież to
już tak nisko. Nagle widzę pas, nie wiem co się dzieje, koła
uderzają o BOGU DZIĘKI asfalt i... czuję, że znowu się wznosimy.
Podskoczyliśmy. Ludzie zaczęli klaskać, a ja w całym swoim
hejterstwie zaczęłam się zastanawiać, czy w sumie nie powinnam
była się do nich dołączyć. Jezu Chryste. Wolałam nie patrzeć
do okna, bo odczucia były takie, jakby urwało nam co najmniej z pół
podwozia. Sam sobie pomyśl, ile razy byłeś pilotowi wdzięczny za
to, że wreszcie jesteś na ziemi. Do tego się nie dołączyłam,
podziękowałam mu telepatycznie. Czy my choć raz nie możemy lecieć
spokojnie, do ciężkiej cholery?!
Nie zwykłam przyklaskiwać i chwalić
chorego nawyku ledwie oderwanych od smoczka dzieci, które zawsze są
chętne do zwierzenia się z tego, ile wypiły, ile wyrzygały i kogo
nie przelizały, ale... choć wstyd, bo przecież jestem terapeutą
uzależnień... przepiłam prawie całe cholerne trzy tygodnie. Tak to
zawsze jest. Niby chce się zostać na jak najdłużej, ale strach
pomyśleć, jak źle wyglądałabym po dwóch miesiącach picia w
Polsce. O ile bym oczywiście nie pękła i jakimś cudem nadal żyła.
Choć cały wyjazd kręcił się wokół
komunii mojego siostrzeńca, załatwiłam tyle, że moglibyście
postawić mi pomnik. Odwiedziłam 3499349583495348 lekarzy z
prędkością światła. Zawsze i wszędzie biegłam i przeważnie
się spóźniałam. Ot, taka moja piękna przypadłość, że choćby
nie wiem, ile bym wcześniej wstała – ZAWSZE się spóźnię.
Zawsze. Jestem już na etapie przyznawania się do tego moim
pracodawcom na rozmowach kwalifikacyjnych. No bo co ja ich będę
bajerować, że jestem punktualna?
Tak wspaniale przeżyłam te dwa
tygodnie, tak cudownie było o niczym nie myśleć - chyba, że o tym,
czy starczy mi doby, żeby spotkać się z kimś jeszcze. Po co mam
jeździć do nudnych i zatłoczonych kurortów w celu odpoczynku? Tam
nikt nie uśmiechnie się na mój widok, nie przytuli i nie powie, że
kurewsko się za mną stęsknił. A takie rzeczy, choć powiecie, że
małe, są piękne. Jedyne w swoim rodzaju. Czułam się trochę jak
królowa Anglii, tylko młodsza oczywiście.
Wymoczyłam tyłek w basenie, pierwszy
raz spróbowałam, jak to jest być w saunie (i nie spróbuję nigdy
więcej), nażarłam się sterty lodów i pizzy, miałam plenerową
lekcję biologii z moją Przyjaciółką (tata łabędź prawie nas
nie zabił). Zostawiłam w kuli do kręgli 3/4 swojego paznokcia
(nie, nie żartuję, odszedł skurczybyk razem z hybrydą i to przed
komunią, a to na nią byłam taka odpieprzona!), nauczyłam się,
jak zakładać soczewki choć beczałam jak wół w tym gabinecie
chyba z pół godziny. Wyśmiałam z mamą bratem i Łukaszem 3/4
Eurowizji, porozmawiałam o Deep Webie, terrorystach na Dniach
Młodzieży i o tym, że zamachu w Wadowicach nie będzie, bo papież
tu nie przyjedzie. Wygłaskałam moją króliczkę za uszkami
(oddałaby za to duszę diabłu. Sądząc po jej zachowaniu – już
ją oddała) tyle, że starczy jej na kolejne sto lat. Poplątałam
się po parku, posłuchałam ptaków aż dźwięczało mi w uszach.
Pograłam w Ingress. Prawie umarłam ze śmiechu patrząc, jak mój
mniejszy siostrzeniec wali się po głowie wszystkim, czego nie
weźmie w te swoje małe, lepkie łapki. Byłam na Civil War i
przekonałam się, że Kapitan Ameryka przeżył i nikt nie został
zabity. Zaczepiłam parę troszczących się o siebie staruszków w
autobusie, żeby powiedzieć im, że każdy, kto ich widzi, odzyskuje
wiarę w miłość na całe życie.
Wiecie, to były dwa tygodnie, ale tak
to teraz wygląda. Wszystko przemija jak klatki w filmie. Cud, że w
ogóle to jeszcze pamiętam.
Co było potem? Aż ciężko uwierzyć.
Naprawdę. Zabrałam moją mamę do Belfastu.
Chciałam, żeby trochę zobaczyła
oprócz tych nudnych Wadowic. Pierwszy raz leciała samolotem, ale
była bardzo dzielna, biorąc pod uwagę nasz lot, który jak zwykle
nie był spokojny. 3/4 czasu musieliśmy mieć zapięte pasy.
Na koniec wyprawy kupiłam mamie mapę.
Taką samą, którą nosiłam w torebce na samym początku, gdy
poznawałam Belfast (a potem razem z mapą zgubiłam się w samym
centrum).
Zaznaczyłyśmy wszystkie miejsca,
które zobaczyła i okazało się, że udało nam się obejść
wszystkie strony miasta. Ma do zobaczenia jeszcze jakieś
49358349543859489 miejsc, ale liczy się to, co obróciłyśmy w
cztery dni. Pogoda dopisywała jak nigdy, przez cztery dni nie lało
prawie w ogóle, co w Belfaście przeważnie się nie zdarza.
Wygadałyśmy się za wszystkie czasy.
Zwiedziłyśmy plażę w Holywood, zrobiłyśmy tour po najlepszych
barach, odwiedziłyśmy przepiękne ogrody botaniczne, ale kluczem
wyprawy była wspinaczka na klif, który widać z całego Belfastu.
Cave Hill. Mimo kontuzji maminej kostki – weszliśmy! Wspólnymi
siłami jakoś się udało. Na górze jest jak w innym Świecie...
Czy warto? Boże, co to za pytanie. Oczywiście, że warto. Wchodzisz na górę i masz takie widoki:
Czy warto? Boże, co to za pytanie. Oczywiście, że warto. Wchodzisz na górę i masz takie widoki:
Tutaj już, jak to się mówi po naszemu - zaczynało się boczyć, więc musieliśmy wiać przed nadchodzącym deszczem, który... obszedł nas bokiem.
Zrobię dla Was oddzielny wpis o tym
miejscu, bo mam tyle pięknych zdjęć, a sam klif jest tak
nieprawdopodobny, że zasługuje na to, żeby się o nim rozpisać.
Z mamą było nam cudownie. Choć mamy
tylko jeden mały pokoik, nikogo to nie obchodziło, że po
dorzuceniu do niego kolejnego łóżka było miejsca tylko na tyle,
żeby skakać po suficie. Spędziliśmy cztery fantastyczne dni i
każdy może mi zazdrościć takiej kochanej i dzielnej Mamy.
Bez Niej zrobiło się pusto. Nie
miałam ochoty kompletnie na nic, na powrót do rzeczywistości, w
której trzeba będzie się znów jakoś odnaleźć i żyć. A tak
fajnie byłoby żyć wspomnieniami.. Mama od powrotu do domu ma cały
tydzień laby, bo w Polsce przecież Boże Ciało i te sprawy, więc
znów mają długi weekend. Pozazdrościć.
Każda wyprawa do Polski pozwala mi
przypomnieć sobie, kim naprawdę jestem. Tak już mam.
Każdy z wyjazdów wspominam jeszcze
przez długi czas, a ten będę wspominać szczególnie. W końcu
niecodziennie możesz na własne oczy zobaczyć, jak Twoja mama
podbija Irlandię Północną.
Do mojej Wyprawy Życia pozostało 19
dni. Jestem na etapie dopinania wszystko na ostatni guzik. Jeszcze
przed wylotem pokażę Wam zdjęcia z Cave Hill. A potem?
Kto wie, co będzie potem.
Sauna jest cudowna, uwielbiam!!!
OdpowiedzUsuńA na kolejna lekcje przyrody zabiore Cie na sarny, wiekszy extrim :>
Sauna jest spoko, jak w niej już umrę i nie czuję tego upału. A sarny są sakramencko nudne :( zostanę przy ptaszkach.
Usuńpo to jest potem coś dla ochłody, na tym to polega :)
Usuńnie są nudne :( ale wiem, że preferujesz ptaszki.