Historia pewnej niedzieli.

Otwieram oczy przed dziesiątą i już wiem, że ten dzień będzie beznadziejny.
Mój szef ma bowiem szeroko w poważaniu to, jak szczerze nienawidzę niedziel w pracy, więc jestem skazana, w zamian za dwa wolne piątki, na dwie niedziele pracujące w miesiącu.
Powłóczę nogami po całym domu.  Mogłabym włączyć jakąś muzykę, ale nie, nic nie poprawi mi dziś nastroju. Jeśli ktoś kupi mi trumnę, w której będę mogła się położyć biorąc przy okazji dzień wolnego, to chętnie. Bardzo mi przykro, nikt ani nic już mnie dzisiaj nie uratuje.
Jedną ręką jem śniadanie, drugą się maluję i myślę - a jakby skonstruować za domem małą rakietę i polecieć w kosmos? Obejrzawszy film Gravity kilka dni wcześniej może jednak podziękuję i zostanę w tym cyrku.
Robię jedzenie do pracy, nalewam soku do butelki, od niechcenia zasuwam zamek w kurtce i idę.
Wychodzę z domu tuż przed dwunastą. Idę dziś na piechotę. Przechodzę przez całą naszą ulicę, mijam domy, wszystkie z zasuniętymi roletami. Wszyscy jeszcze śpią. Wszyscy. Jedynie na samym końcu, w jednym z ostatnich domów słyszę kłótnię zdesperowanej pary. Dobry znak, ktoś nie śpi. Z daleka słychać echo miasta, samochody i samoloty rozgrzewające swoje silniki na lotnisku. Na żadnej z ulic w mojej dzielnicy nie ma żywej duszy, nie myśląc już o jakichkolwiek poruszających się samochodach. Czuję się cholernie dziwnie, ale lewa, prawa, niezłomnie - idę.
Dochodzę do skrzyżowania z jedną z najruchliwszych ulic Belfastu. Ruch mniej więcej jest taki, że można poczekać kilka sekund, a potem przejść przez z nią gdzie ci się żywcem podoba. Przejść - nie przebiec. Ruch jest potwornie mały, ale to nie powoduje szybszej zmiany świateł, więc stoję, gniję, przestępuję z nogi na nogę, liczę do dziesięciu i nadal nic. Stoję i gapię się na światła, które po dziesięciu latach łaskawie pozwalają mi przejść, pośpieszając pikaniem obwieszczającym, że nic z tego koleś, zaraz znowu zmienimy się na czerwone.
Patrzę na zegarek i widzę, że chyba się nie spóźnię. Jedyny pozytyw tego dnia, jedyny sukces. Jeśli gdzieś się nie spóźniam, powinni uznawać mnie za superbohatera i obsypać deszczem orderów.
Mijam wreszcie pierwszych ludzi. Czuję się jak turysta na planecie Ziemi. Patrzę i nie dowierzam. Oni już nie śpią, ale każda jedna twarz, którą mijam jest smutna i wyprana z emocji.
Piątka, ziomuś, wiem, co czujesz. Been there, done that.
Dochodzę do pracy, gdzie patrzę na ludzi z niedzielnej zmiany, których wyjątkowo nie darzę sympatią. Postanawiam więc, że wszystko mi jedno i będę dziś aspołeczna, wchodzę, zamykają się za mną drzwi. Zaczyna się ośmiogodzinna bolączka i osiem godzin jednej i tej samej myśli - chcę do domu. 
Finalnie kończymy godzinę wcześniej, wsiadam do taksówki, w której kierowca nie potrafi być chyba już bardziej niemiły, choć widzę, że próbuje się i sili. Nic z tego, koleś. Jesteś chamem.
Wracam, padam na łóżko w salonie i leżę tak kolejną godzinę napawając się faktem, że przeżyłam. Jak dobrze. Wreszcie. Baza zaliczona.
Biorę gorącą kąpiel, leżę w wannie dwie godziny, dopóki moje duże palce u stóp nie wyglądają jak suszki z kompotu na Boże Narodzenie. Jest dobrze.

PS Wiecie, koszmarnie nienawidzę narzekania. Ale jeszcze bardziej nienawidzę niedziel w pracy. 

W Nowym Roku życzę Wam wolnych weekendów.
Nat.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przemijanie? Nostalgia? W życiu!

Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.

O tym, dlaczego warto gadać.