4257 kilometrów w 5 dni.
Cześć!
Część z Was zastanawiała się, gdzie podziałam się przez ostatnie kilka miesięcy. Na to wszystko nałożyła się masa czynników. Pozmieniało się w pracy i trzeba było przywyknąć. Potem straciliśmy bliskiego Nam Przyjaciela i to był dla Nas ogromny szok. Przez pewien czas ograniczyliśmy kontakty międzyludzkie i jakąkolwiek wirtualną aktywność. No i koniec końców byłam w Polsce. Przygotowania do wyjazdu pozwoliły trochę się odrodzić i z wszystkim sobie poradzić.
Ale do rzeczy, do rzeczy. Już wracam, już jestem!
Zatem, jak to się zaczęło? Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to obraz mnie, srającej w gacie na lotnisku, patrzącej przez wielką, oszkloną ścianę na odlatujące samoloty. No i myślę - co ja zrobię? Pierwszy lot samej. W głowie obrazy spadania, urywających się silników, krzyczących ludzi, lądowania w wodzie i dziur w kabinie. Pięknie...
Na lotnisko pojechałam dobre trzy godziny wcześniej. Nie pytajcie, nie zależało to ode mnie. W autobusie zeżarłam burrito chroniąc się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi, którzy mają fetysz patrzenia na innych, jak jedzą. Chryste. Spędziłam trzy godziny na belfaskim lotnisku oswajając się z korytarzami, samolotami i tym, jak bardzo zły będzie mój lot.
Przeczytałam jakieś tysiąc dwieście reportaży o strachu przed lataniem. Nie jestem chociaż sama, uff. W każdym z nich spotykałam się z radą, że najlepiej będzie po prostu czymś zająć głowę, coby nie myśleć o tym, ile kilometrów jest się nad ziemią i jak bardzo bolałby upadek z takiej wysokości. Miałam notesik, w którym postanowiłam sobie zapisywać etapy podróży, coby móc to potem wspominać z niekłamanym śmiechem. I to było na tyle. Stwierdziłam, że niech będzie, kupię sobie książkę, może to mi pomoże. Jak na złość wszystkie po angielsku, no ale jak się zmuszę to przecież przeczytam. Nie lubię, bo do angielskich książek muszę mieć wenę i absolutną ciszę, a wiecie, jak to w samolocie. Horda dzieci drąca gęby, pijana banda ledwo wyrosłych nastolatków. Zaryzykowałam.
Spośród 485485748 książek w dwóch księgarniach, po ponad godzinie udało mi się wybrać jedną, jedyną książkę, która była w stanie mnie zainteresować mimo, że nie była po polsku.
Na półkach całymi stadami przesiadywały słabe kryminały na przemian z ckliwymi, żałosnymi romansami. Cholera.
I tak gadam z Łukaszem przez telefon, że chcę kupić, ale kompletnie nic dla mnie tutaj nie ma, aż wpadłam na tytuł, który pokochałam od pierwszego wejrzenia. Zmieniająca życie magia posiadania wszystkiego w dupie. Kupiłabym ją nawet, gdyby była z osiem razy droższa. Porwałam ją pod pachę i podniecona pobiegłam do kasy. I tak, dwie godziny później siedziałam już w samolocie. Kołowaliśmy. Zdążyłam odrobinę się przygotować psychicznie, coby nie dostać bezdechu albo ataku paniki zaraz po starcie, bo kto by chciał po dziesięciu minutach lądować awaryjnie?
Za oknem ciemno jak diabli, nie widziałam ani horyzontu, ani świateł - NIC. Fantastycznie.
Zauważywszy przygotowywanie się do startu, zagadałam do starszego małżeństwa siedzącego obok. Spytałam, czy boją się latać tak jak ja, a facet to podłapał i w momencie startu zagadał mnie tak, że nic nie poczułam. Ludzie są głupi, ale jednak nie wszyscy.
Rząd za mną siedziała szóstka typowych, belfaskich kurewek. Prawdopodobnie były ostro pijane, na domiar złego zamówiły na pokładzie wódę, które rozlały po całym samolocie.
Przeczytałam jakieś 30 stron książki. Genialna, po prostu genialna, ale nie dało się czytać, chyba, że ktoś otworzyłby okno i wyrzucił wyżej wspomniane kurewki prosto w kosmos. Cały samolot miał ich dość.
Potrzęsło tylko odrobinę. Lądowania nawet nie poczułam - może trochę, gdy zobaczyłam tę jebitną mgłę za oknem. Jakby ktoś rozlał na nas mleko. Mimo wszystko, było w porządku. Żadnego urwanego podwozia, czy kół, żadnych ludzi bez głów. I tak właśnie przeżyłam swój pierwszy lot.
Jak było w Polsce?
Cudownie, jak zawsze. Za wyjątkiem tego, że spałam ok. 4 godziny każdej nocy. Bo gadałam z mamą do późna, bo gadałam z Łukaszem i Rósią do późna, a potem wstawałam o szóstej rano na badania krwi/lekarza/wymieniaj sobie dalej.
Nie wierzycie, że gadałam z Rósią?
Co ciekawe - zrobiłam eksperyment. W dniu przylotu do Polski zainstalowałam krokomierz, który skrupulatnie włączałam każdego dnia. Ot tak, by pokazać Wam, jak cholernie bardzo byłam zajęta. Wniosek jest taki, że nie muszę iść na siłownię - wystarczy pojechać do Polski.
Od 23 do 25 marca zrobiłam... 14 tysięcy kroków. Między 26 a 28 marca zrobiłam kolejne 19 tysięcy.
Reasumując: Zrobiłam na piechotę prawie dwadzieścia cztery kilometry - prawie trzydzieści cztery tysiące kroków. Dodajmy do tego dojazd do centrum Belfastu i na lotnisko - google maps mówią, że to 24 km - 24x2= 48. 2000km samolotem w jedną stronę = 4000 km, przejazd z Balic do Wadowic i w drugą stronę - 2x70km = 140km. Przejazd do miasta obok do jednego z lekarzy - 2x20km = 40km. No i dodajmy tak z pięć kilometrów w razie, gdyby krokomierz się pomylił.
24 + 48 + 4000 + 140 + 40 + 5 = 4257km. Wiecie, co to oznacza?
Zrobiłam pieprzone 4257 kilometrów w pięć dni! Sama!
Wyniki badań nastroiły mnie bardzo pozytywnie. Nie jest tak, że jestem cudownie uzdrowiona, ale jest o wiele lepiej, więc mogę odetchnąć.
Podładowałam akumulatory. Powiem Wam szczerze, że rzygałam już moją pracą, codzienną rutyną dnia i deszczem. Wypad, mimo, że nie odpoczęłam fizycznie ani trochę, dał mi naprawdę dużo. Ze względu na miliard lekarzy dziennie, nie miałam czasu na spotkanie z wszystkimi, z którymi chciałam, ale zawsze coś, prawda?
Zleciał, jak w pysk strzelił. Mówię Wam. Obróciłam się w kółko dwa razy i z piątku zrobił się wtorek. I trzeba było lecieć z powrotem. Czy bałam się tak bardzo jak wcześniej? Nie wiem, myślę, że nie. Bardziej bałam się oblecha w busie, który najpierw ustąpił mi miejsca zdejmując plecak z siedzenia obok, a potem praktycznie na mnie usiadł.
Pogoda była piękna odkąd przyleciałam, a w dniu wylotu było ze dwadzieścia stopni i ani jednej, małej chmury. Cudownie.
W samolocie okazało się, że mam trzy siedzenia dla siebie - prawie cały samolot był zajęty, tu i ówdzie były puste miejsca, przeważnie pojedynczo. Ludzie patrzyli na mój rząd z dziką zazdrością. Po tym, gdy stewardzi zaczęli zamykać samolot gdy czekałam, aż ktoś usiądzie obok, stwierdziłam, że wszystko mi jedno - i tak będzie idealnie. I tak rozwaliłam się na trzy siedzenia, gotowa do podziwiania pięknych widoków przez trzy godziny.
Pilot był kochany i odzywał się do nas jakieś pięć razy. Umiał mówić trochę po polsku, jakieś pojedyncze słówka, a na koniec wyszedł i zaczął wszystkich żegnać. Z dniem dzisiejszym staję się fanką tego pilota.
Lot był boski. No i co, że trzęsło, miałam trzy miejsca i wszystko gdzieś (nauczyłam się z książki).
Mimo, że tęsknię za Polską, fajnie było zobaczyć Belfast.
Wróciłam do Domu.
PS. Zastanawiam się nad otwarciem newslettera. Piszę tak cholernie niesystematycznie, jak tylko się da, więc może nie byłoby to głupie. Każdy z Was, kto zapisałby się do takiego newslettera, dostawałby maila z powiadomieniem o moim nowym wpisie. Co o tym myślicie?
Do pobeblania,
Nat
Część z Was zastanawiała się, gdzie podziałam się przez ostatnie kilka miesięcy. Na to wszystko nałożyła się masa czynników. Pozmieniało się w pracy i trzeba było przywyknąć. Potem straciliśmy bliskiego Nam Przyjaciela i to był dla Nas ogromny szok. Przez pewien czas ograniczyliśmy kontakty międzyludzkie i jakąkolwiek wirtualną aktywność. No i koniec końców byłam w Polsce. Przygotowania do wyjazdu pozwoliły trochę się odrodzić i z wszystkim sobie poradzić.
Ale do rzeczy, do rzeczy. Już wracam, już jestem!
Zatem, jak to się zaczęło? Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to obraz mnie, srającej w gacie na lotnisku, patrzącej przez wielką, oszkloną ścianę na odlatujące samoloty. No i myślę - co ja zrobię? Pierwszy lot samej. W głowie obrazy spadania, urywających się silników, krzyczących ludzi, lądowania w wodzie i dziur w kabinie. Pięknie...
Na lotnisko pojechałam dobre trzy godziny wcześniej. Nie pytajcie, nie zależało to ode mnie. W autobusie zeżarłam burrito chroniąc się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi, którzy mają fetysz patrzenia na innych, jak jedzą. Chryste. Spędziłam trzy godziny na belfaskim lotnisku oswajając się z korytarzami, samolotami i tym, jak bardzo zły będzie mój lot.
Przeczytałam jakieś tysiąc dwieście reportaży o strachu przed lataniem. Nie jestem chociaż sama, uff. W każdym z nich spotykałam się z radą, że najlepiej będzie po prostu czymś zająć głowę, coby nie myśleć o tym, ile kilometrów jest się nad ziemią i jak bardzo bolałby upadek z takiej wysokości. Miałam notesik, w którym postanowiłam sobie zapisywać etapy podróży, coby móc to potem wspominać z niekłamanym śmiechem. I to było na tyle. Stwierdziłam, że niech będzie, kupię sobie książkę, może to mi pomoże. Jak na złość wszystkie po angielsku, no ale jak się zmuszę to przecież przeczytam. Nie lubię, bo do angielskich książek muszę mieć wenę i absolutną ciszę, a wiecie, jak to w samolocie. Horda dzieci drąca gęby, pijana banda ledwo wyrosłych nastolatków. Zaryzykowałam.
Spośród 485485748 książek w dwóch księgarniach, po ponad godzinie udało mi się wybrać jedną, jedyną książkę, która była w stanie mnie zainteresować mimo, że nie była po polsku.
Na półkach całymi stadami przesiadywały słabe kryminały na przemian z ckliwymi, żałosnymi romansami. Cholera.
I tak gadam z Łukaszem przez telefon, że chcę kupić, ale kompletnie nic dla mnie tutaj nie ma, aż wpadłam na tytuł, który pokochałam od pierwszego wejrzenia. Zmieniająca życie magia posiadania wszystkiego w dupie. Kupiłabym ją nawet, gdyby była z osiem razy droższa. Porwałam ją pod pachę i podniecona pobiegłam do kasy. I tak, dwie godziny później siedziałam już w samolocie. Kołowaliśmy. Zdążyłam odrobinę się przygotować psychicznie, coby nie dostać bezdechu albo ataku paniki zaraz po starcie, bo kto by chciał po dziesięciu minutach lądować awaryjnie?
Za oknem ciemno jak diabli, nie widziałam ani horyzontu, ani świateł - NIC. Fantastycznie.
Zauważywszy przygotowywanie się do startu, zagadałam do starszego małżeństwa siedzącego obok. Spytałam, czy boją się latać tak jak ja, a facet to podłapał i w momencie startu zagadał mnie tak, że nic nie poczułam. Ludzie są głupi, ale jednak nie wszyscy.
Rząd za mną siedziała szóstka typowych, belfaskich kurewek. Prawdopodobnie były ostro pijane, na domiar złego zamówiły na pokładzie wódę, które rozlały po całym samolocie.
Przeczytałam jakieś 30 stron książki. Genialna, po prostu genialna, ale nie dało się czytać, chyba, że ktoś otworzyłby okno i wyrzucił wyżej wspomniane kurewki prosto w kosmos. Cały samolot miał ich dość.
Potrzęsło tylko odrobinę. Lądowania nawet nie poczułam - może trochę, gdy zobaczyłam tę jebitną mgłę za oknem. Jakby ktoś rozlał na nas mleko. Mimo wszystko, było w porządku. Żadnego urwanego podwozia, czy kół, żadnych ludzi bez głów. I tak właśnie przeżyłam swój pierwszy lot.
Jak było w Polsce?
Cudownie, jak zawsze. Za wyjątkiem tego, że spałam ok. 4 godziny każdej nocy. Bo gadałam z mamą do późna, bo gadałam z Łukaszem i Rósią do późna, a potem wstawałam o szóstej rano na badania krwi/lekarza/wymieniaj sobie dalej.
Nie wierzycie, że gadałam z Rósią?
Co ciekawe - zrobiłam eksperyment. W dniu przylotu do Polski zainstalowałam krokomierz, który skrupulatnie włączałam każdego dnia. Ot tak, by pokazać Wam, jak cholernie bardzo byłam zajęta. Wniosek jest taki, że nie muszę iść na siłownię - wystarczy pojechać do Polski.
Od 23 do 25 marca zrobiłam... 14 tysięcy kroków. Między 26 a 28 marca zrobiłam kolejne 19 tysięcy.
Reasumując: Zrobiłam na piechotę prawie dwadzieścia cztery kilometry - prawie trzydzieści cztery tysiące kroków. Dodajmy do tego dojazd do centrum Belfastu i na lotnisko - google maps mówią, że to 24 km - 24x2= 48. 2000km samolotem w jedną stronę = 4000 km, przejazd z Balic do Wadowic i w drugą stronę - 2x70km = 140km. Przejazd do miasta obok do jednego z lekarzy - 2x20km = 40km. No i dodajmy tak z pięć kilometrów w razie, gdyby krokomierz się pomylił.
24 + 48 + 4000 + 140 + 40 + 5 = 4257km. Wiecie, co to oznacza?
Zrobiłam pieprzone 4257 kilometrów w pięć dni! Sama!
Wyniki badań nastroiły mnie bardzo pozytywnie. Nie jest tak, że jestem cudownie uzdrowiona, ale jest o wiele lepiej, więc mogę odetchnąć.
Podładowałam akumulatory. Powiem Wam szczerze, że rzygałam już moją pracą, codzienną rutyną dnia i deszczem. Wypad, mimo, że nie odpoczęłam fizycznie ani trochę, dał mi naprawdę dużo. Ze względu na miliard lekarzy dziennie, nie miałam czasu na spotkanie z wszystkimi, z którymi chciałam, ale zawsze coś, prawda?
Zleciał, jak w pysk strzelił. Mówię Wam. Obróciłam się w kółko dwa razy i z piątku zrobił się wtorek. I trzeba było lecieć z powrotem. Czy bałam się tak bardzo jak wcześniej? Nie wiem, myślę, że nie. Bardziej bałam się oblecha w busie, który najpierw ustąpił mi miejsca zdejmując plecak z siedzenia obok, a potem praktycznie na mnie usiadł.
Pogoda była piękna odkąd przyleciałam, a w dniu wylotu było ze dwadzieścia stopni i ani jednej, małej chmury. Cudownie.
W samolocie okazało się, że mam trzy siedzenia dla siebie - prawie cały samolot był zajęty, tu i ówdzie były puste miejsca, przeważnie pojedynczo. Ludzie patrzyli na mój rząd z dziką zazdrością. Po tym, gdy stewardzi zaczęli zamykać samolot gdy czekałam, aż ktoś usiądzie obok, stwierdziłam, że wszystko mi jedno - i tak będzie idealnie. I tak rozwaliłam się na trzy siedzenia, gotowa do podziwiania pięknych widoków przez trzy godziny.
Pilot był kochany i odzywał się do nas jakieś pięć razy. Umiał mówić trochę po polsku, jakieś pojedyncze słówka, a na koniec wyszedł i zaczął wszystkich żegnać. Z dniem dzisiejszym staję się fanką tego pilota.
Lot był boski. No i co, że trzęsło, miałam trzy miejsca i wszystko gdzieś (nauczyłam się z książki).
Mimo, że tęsknię za Polską, fajnie było zobaczyć Belfast.
Wróciłam do Domu.
PS. Zastanawiam się nad otwarciem newslettera. Piszę tak cholernie niesystematycznie, jak tylko się da, więc może nie byłoby to głupie. Każdy z Was, kto zapisałby się do takiego newslettera, dostawałby maila z powiadomieniem o moim nowym wpisie. Co o tym myślicie?
Do pobeblania,
Nat
Komentarze
Prześlij komentarz