Tam, gdzie kończy się dzień, budzi się kreatywność.


22.08.2017, 2.15

Wczoraj był poniedziałek, a dzisiaj jest wtorek. Wczoraj poszłam do pracy, a dzisiaj z niej wróciłam.
Jest druga piętnaście. Właśnie wróciłam z pracy... I mam koszmarną ochotę na jajecznicę. I wiecie co? Zrobię sobie tę cholerną jajecznicę. Jedzenie w środku nocy sprawia mi największą przyjemność.
Chryste, nienawidzę poniedziałków. Co za nieludzka pora, o tej porze powinnam już powoli przysypiać, ba, mogę nawet tańczyć salsę nago, ale żeby tak...siedzieć w pracy? Serio?
Jeszcze bardziej nienawidzę poniedziałków poprzedzonych pracowniczą niedzielą, podczas której patrzę na zegarek średnio siedem razy na minutę, skuczę, piszczę i mentalnie rzygam tym wszystkim.
Słuchajcie, opowiem Wam dowcip. Ostrzegam, pozrywacie sobie boki, więc nie odpowiadam za to, jaka będzie kolejka na SORze.
Mimo, że jest środek nocy, za kilkanaście minut spodziewam się wiadomości od kolegi z pracy. To już bowiem nasza tradycja, mamy swoje bitching sessions, czyli po prostu sesje narzekania. Zazwyczaj zaczynamy rozmowę pieszczotliwym zwrotem „No i co tam słychać w tym pierdolniku?”.
Kilka tygodni przeprowadziliśmy się do nowego biura. Proper office environment, jak powiedziała szefowa. Tylko czym, do ciężkiej cholery jest „środowisko biurowe”? Zapytawszy jednej z menadżerek usłyszałam, że środowisko biurowe to na przykład drewniane podłogi. Brzmi cool. Dostaliśmy też klimatyzację i sprawne ogrzewanie, które działa jak ogrzewanie, a nie pieprzona sauna.
Co z tego, że mniejsze, a biurka nie są nowiuśkie, tylko odnowione ze starych desek. Co z tego, że mamy mniej miejsca, każdy każdego widzi na przestrzał i jest nam wszystkim smutno. Co z tego, że atmosfera padła i nikt tam nie może się odnaleźć. Co z tego, że nic nie pachnie nowością, a miało pachnieć wszystko.
Koledzy i koleżanki patrzą teraz na mnie jak żrę chipsy w środku zmiany i leci mi z gęby. Patrzą, jak rozlewam po biurku wodę z limonkami, jak ziewam i zamykają mi się oczy.
Hej, co z tego.
Ważne, że mamy drewnianą podłogę.
Ba-dum-tsssssssss.

Leżę w salonie i żrę tę jajecznicę. Sypię okruszkami po sofie, Łukasz mnie zabije. Sypie mi się z tostów jak z pieprzonej kopalni. Tak, jem z tostami, bo nie zjem jajecznicy z niczym innym. Co za idiotyzm, i to w środku nocy.
Leżę, bo ustać nie mogę. Przewróciło się – niech leży, jak mawia moja Mama. Od pewnego czasu to moje ulubione przysłowie, no więc przewróciłam się i leżę. I myślę, nareszcie mam na to czas. Miałam napisać, że nie robię tego często i potem heheszki, jaka to nie jestem głupiutka, ale wiecie, to stary i kretyński żarcik. Ja nie mam kiedy myśleć, po prostu.
Nie wiem, co dzieje się z tym rokiem. Idealnym przykładem jest ten przeklęty sierpień. O, i lipiec. Przecież to śmiech na sali jakiś. Lipiec polegał na tym, że biegałam za letnimi ubraniami, których nie mam tutaj wcale, bo nasze lato to 19 stopni w Słońcu. Potem Łukasz latał za ubraniami, potem razem polecieliśmy na Majorkę.
Potem wróciliśmy, potem adoptowaliśmy Kokosa, a potem Kokos był chory. Potem straciliśmy całą nadzieję, a teraz Kokos jest zdrowy i szczęśliwy.
Skleciłam to w kilku zdaniach, a to były pieprzone dwa miesiące mojego życia.

I widzicie, obiecałam wpis pełen bajecznych zdjęć prosto z Hiszpanii. A tu co?
Minął prawie miesiąc. I gówno.
Bo wiecie, ilekroć to mówiłam, nadal mam wrażenie, że macie prawo tego nie rozumieć...
Z natury jestem wiecznie na odwrót. I na przekór. Jak ktoś mi powie, żebym szła prosto – niezależnie, czy w trosce o mnie, czy nie – ja idę w prawo i wystawiam środkowego palca. Czy rozbiję się po drodze na drzewie to już mój biznes – ważne, że zrobiłam na przekór.
Mówię Wam, możecie spytać mojej Mamy. Ona zna to najlepiej. Ojca nie pytajcie, on niezbyt wiele o mnie wie.
Wiecie, jak ciężko z tym żyć? Z tym wewnętrznym buntownikiem, w sensie. Chcę coś zrobić i planuję to, a potem świadomie pieprzę to wszystko. I tak zawalam każdy możliwy termin, każdą obietnicę złożoną sobie samej. Widzicie, dałam sobie tydzień na zakopanie się i odkopanie w zdjeciach z Majorki, coby Wam pokazać. A potem buntownik to usłyszał i wyśmiał, a cały ten tydzień wrzucił prosto do piekła i tyle go widziano. Na czterysta zdjęć z Majorki obejrzałam jakąś jedną dwudziestą. Jest późno i nie powiem Wam ile to jedna dwudziesta z czterystu. Nie obchodzi mnie to o drugiej w nocy.
Tak niewyobrażalnie ciężko pracuje się w nocy. Mózg jak u dziewięćdziesięciolatka, koordynacja ruchowa jak u półrocznego dziecka, które o wszystko wali głową i wszędzie się wywraca.
Walę głową w biurko, kładę w nadziei, że szefowa nie zauważy. Boże, tak chcę spać. Oczy zamykają się niemal z trzaskiem, a otwieranie ich brzmi jak tłuczenie szkła. Kurwa.
I nagle słyszę Hoppipolla. Hymn wszystkiego co największe, najpiękniejsze i najbardziej nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Myślę, od kiedy w jakimkolwiek radiu w UK puszczają islandzką muzykę, a potem już nic nie myślę. Potem jest nie rycz Natalia, tylko nie rycz. Bo ryczeć przy takiej piosence to nie grzech – wręcz zachwyt.
Słyszałam ją na żywo pięć razy i pięć razy ryczałam. Jedno z najpiękniejszych doświadczeń mojego życia.
Chcesz posłuchać? Daj się przekonać, śmiało. Jak będzie boleć, to tylko ze szczęścia.



Po czymś takim oczu zamknąć nie sposób, zmysły wyostrzają się w ułamku sekundy, jest jasno i pięknie a Islandia woła.
No właśnie.
Woła. Głośno.

I wiecie, tak ciężko to zignorować. Tak ciężko nie słyszeć. Boli. Zew śpiewa i wzywa. Każe jechać tam kolejny raz.
Boli, bo nie zobaczę mojej Ojczyzny, mojego Kraju Przeznaczenia. Bynajmniej nie w przyszłym roku.
Super jest jeździć po świecie, ale jeszcze bardziej super jest wreszcie się pobrać.
Tak, mówię to na serio, oboje mówimy to na serio, więc Wakacje spędzamy z królikami w domu, a na ślub oszczędzamy pełną parą.
Na Nasz ślub.
Na coś, po co właściwie tutaj przyjechaliśmy.
Jak mówię. Podróże są zawsze cudowne. Ale coś, o czym marzy się razem od zawsze, jest znacznie bardziej cudowne.

W ogóle, wiecie, że teraz mieszkam z trzema chłopami? Jak to mówią, z facetami koniec świata, a bez nich jeszcze gorzej. I tak po jednym wiecznie sprzątam siki, drugi wali mi po ścianach jak chce jeść, a trzeci zgrzyta zębami w nocy. Lepiej nie wnikać, który opis należy do którego.
Nie narzekam. Kocham całą moją ferajnę. Na polu zawsze bowiem trzymałam z chłopami, więc teraz przynajmniej potrafię się odnaleźć.

Och, jak mi dobrze.
Gdy długo nie piszę, zaczynam dostawać fizycznych objawów. Miewam migrenę i jestem drażliwa. A, to nie zawsze?
Nie, w takich okresach szczególnie.
Gdy długo nie piszę, myśli piętrzą się i zostają w głowie. W pewnym momencie jednak w głowie nie mam już miejsca i czuję, jak puchnie i pęcznieje. Robi się wielka jak balon, a gorąco w niej tak, jak w samym środku takiego właśnie balonu, prosto nad palnikiem. Moja głowa – balon jest krwisto czerwona, robi się większa i większa..
Aż w końcu wpadam do domu jak dziś, na wpół przytomna w środku nocy i wołam Łukasza, żeby zniósł mi na dół laptopa, ale nie mogę gadać, bo muszę pamiętać, o czym chcę pisać. Muszę sobie popuścić, muszę. I tak siedzę, jedną ręką dłubiąc w komputerze, a drugą w patelni z jajecznicą.
Wydaje mi się, że mojego gadulstwa nie da się już wyleczyć.
Żeby było mi z tym źle? A skądże.

Pisanie w nocy jest o tyle cudowne, że jest cicho, ciemno i nic cię nie rozprasza. Głowa słyszy myśli, jakich nie może/nie ma czasu usłyszeć w dzień. Kocham to tak, że mogłabym wcale nie spać i pisać, ale bez przesady. Nawet Wolverine potrzebował odrobiny snu.
Wpadł mi do głowy pewien cytat wątpliwego autorytetu. Znacie Aleksa Turnera? Tego bezjajecznego typka w zbyt ciasnych spodniach, frajerskim głosem i z włosami nażelowanymi wodą z cukrem. Zaśpiewał kiedyś "The nights were mainly made for saying things that you can't say tomorrow day"
Miał rację.
Powszechnie wiadomo, że nocą pisze i myśli się zupełnie inaczej. I kocham ten stan.


 A teraz przysięgam: cokolwiek napisałam tu dzisiejszej nocy, zostanie do wglądu dla Was. Nic nie usunę, nic nie zedytuję – nic. Tak będzie najlepiej.

Wiecie, ulżyło mi. Jest przed czwartą, jutro wstanę pewnie o dwunastej i wcale nie będę tego żałować.

Trzymajcie się ciepło,

Nat, nocą

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przemijanie? Nostalgia? W życiu!

Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.

O tym, dlaczego warto gadać.