Londyn śmierdzi jak piekło, ale i tak jest piękny.
Patrząc z perspektywy czasu na minione
wydarzenia mam wrażenie, że jestem wariatką. Za każdym
razem, przysięgam.
- Może pani
zacząć dziś? - słyszę.
Jedną z najbardziej wartościowych
informacji, jakie wyniosłam z trzech lat studiowania, był cytat
profesorka od... od czego on właściwie był?
Nie wiem. W każdym razie nie był ani
trochę normalny, a w życiu kierował się hasłem, że nie ma
ludzi normalnych, są tylko niezdiagnozowani. Uderzyło
mnie w samo sedno i od tej pory chodzę po tym pięknym świecie i
wygłaszam tę teorię komu się da. Co więcej, psorek powiedział,
że to cytat kogoś mądrego,
nie doszukałam się jednak żadnych połączeń z żadnymi ludźmi.
Cóż. Niezależnie, czy powiedział to Platon, czy żul spod
przystanku na AGH - to święta prawda.
W myśl mojej
wspaniałej nienormalności, na początku roku islandzki zespół
Sigur Rós ogłosił europejską trasę. Opętało mnie do reszty,
więc gdy ogłosili Londyn było wiadome, że jednym z pierwszych
posiadaczy biletu zaraz po otwarciu sprzedaży internetowej będę
właśnie ja.
Miesiąc później
ogłosili kolejny koncert w Dublinie. Trzy godziny od Belfastu. Serce
mocno bolało, uszy też, bo Łukasz krzyczał, że nie będzie co
jeść. Kupiłam więc kolejne bilety do Dublina, a potem zabrałam z
pracy garść zatyczek do uszu.
Boże, jak
wspaniale byłoby mieć trochę odłożonych pieniędzy, myślałam. Zbieraliśmy
wtedy mocno na wyjazd na Islandię, a mnie zamarzyło się, coby tak
polecieć na weekend do Londynu na czas koncertu Sigur Rós i przez
cały ten weekend mieć wszystko w dupie.
Marzyłam,
marzyłam, aż w końcu straciłam pracę. I wtedy nie było już
nic.
Stwierdziłam,
że choćby rzucali we mnie granatami – biletu do Dublina nie
oddam. Dam sobie rady nawet bez pracy, autobusy są tanie a przejazd krótki. Żebyśmy nie przymarli głodem,
postanowiłam sprzedać bilet do Londynu, a marzenia o spędzeniu tam
weekendu musiałam schować gdzieś w głąb mojej głowy na
zaś.
Wszystko
skończyłoby się normalnie, gdyby nie to, że bilety na mój
festiwal miałam dostać dwa tygodnie przed, a jedyną możliwością
sprzedaży była ich własna platforma, którą każdy miał gdzieś
i nikt żadnych biletów tam nie kupował. Wystawiłam go i tak, ze
złudną nadzieją, że może jeszcze będzie dobrze.
A potem było tak.
We wtorek, dzień jak co dzień, szukanie pracy na mieście. Pewna
osoba dała mi szansę. Myślę – Chryste, wyjazd w lipcu, może
uzbieram. Przerażona spytałam, kiedy mogę zacząć. Zaciskam
powieki, w głowie rysuje się obraz tego, co będzie, gdy kobieta
odpowie, że mogę zacząć za miesiąc.
Pobiegłam
do pracy w podskokach. Było gorąco jak diabli, a ja nie mogłam
znaleźć drzwi. Trafiłam. Przeżyłam. Dzień później listonosz
przyniósł... moje bilety do Londynu. Mając je w wersji fizycznej
nie mogłam ich już sprzedać, bo były imienne. W środku ciesząc
się jak dziecko, że będziemy
musieli jechać,
przywdziałam maskę smutnego kotka i pomachałam biletami Łukaszowi
przed nosem. Nie był ani zadowolony, ani skruszony. Był wkurwiony.
Jak skończyła się cała historia?
Zaspaliśmy na autobus na lotnisko i wydaliśmy miliard na taksę,
która dojechała tam w ostatniej chwili. Spędziliśmy weekend w
Londynie i spóźniliśmy się na samolot powrotny, bo musiałam biec
po środek hamujący wymioty... Łukasz stwierdził, że jeśli tego
nie zrobimy, zarzyga cały samolot.
Jak brzmi Londyn? Tak (kliknij).
Jak wygląda?
Jednocześnie z krajobrazem ogromnego miejsca, z jeszcze większym tłokiem niż potrafiłabym sobie wyobrazić, z gigantyczną różnorodnością kulturową, mam do czynienia ze smrodem z piekła rodem.
Zjeżdżasz schodami, żeby dostać się do metra, żulskiem wali na kilometr, gorąc jak w piekle, pot po plecach płynie jak Gulfoss, a człowiek myśli, że Londyn więc wszystko ekskluzywne, nowe, piękne i grające, jak kible w Poznaniu na dworcu.
I nie, nie jestem jakąś nowobogacką pseudo-damą z Warszawki, co to po zażyciu odpowiedniej dawki smrodu biegnie z obrzękiem noska do lekarza, nie, nie o to chodzi. Tam po prostu wali i nikt nie jest w stanie tego przeskoczyć. Wiecie, co jest jeszcze większym paradoksem tego miasta? Że ono pomimo tego nieubłaganego smrodu jest piękne.
Wszędzie coś się dzieje. Miliony ulicznych artystów, wszędzie knajpy, albo otwarte całą noc sklepy. W nieoświetlonym parku za pałacem, w którym mieszka królowa, o 22 plątają się setki ludzi. Jakaś połowa z nich gra w pokemony, więc siedzimy na trawie jak jeden mąż, bo ktoś rzucił lure, ale sam syf w grze, więc idziemy dalej.
Mieszkaliśmy w indyjskiej dzielnicy i w życiu tego nie zapomnę. Jak jakieś małe miasteczko. Sklepy z azjatyckimi owocami, przyprawami, pachnie to na kilometr. Hindusi w spożywczych, Hindusi w McDonald's, przyjmujący większość wege - zamówień. Sklepy z tradycyjnymi, indyjskimi ubraniami. Słyszysz krzyki dzieci przed domem, patrzysz przez okno - mali Hindusi. Indyjskie mamy wołają je z okna, ale nie wiem co chcą, bo nie bardzo rozumiem. 99% ludzi mijanych na ulicy to Hindusi. Wpadasz rano do kubańskiej (!) knajpy na kawę, otwierasz drzwi, a w środku jeden biedny Kubańczyk i tysiąc Hindusów. Niesamowite. Lecisz do Londynu, a w gratisie masz wycieczkę po małych Indiach. Ale do rzeczy, bo znów gadam, a nic Wam nie pokazuję.
To by było na tyle.
Do następnego!
Wyszliśmy z metra...
To by było na tyle.
Do następnego!
Owszem - Londyn jest piękny, ale zdecydowanie za dużo tam azjatyckich turystów, który blokują chodniki robiąc milionowe zdjęcie Big Bena... A szkoda, bo dla mnie to miasto przez taką błahostkę straciło swój urok :(
OdpowiedzUsuńNiestety masz rację, tłok jest po prostu wszędzie. Nie mówiąc już o Tower Bridge, gdzie musiałam stawać na palcach i robić zdjęcia "na ślepo" wystawiając ręce nad głowę, bo po prostu się nie dało. Wszyscy się pchali i wchodzili przed obiektyw. No ale... takie uroki piękniejszych stolic na Świecie.
Usuń