Od zera do Coldplayera cz. I
Zasiadam tu i teraz, jest dwudziesta pięćdziesiąt cztery dwudziestego czwartego czerwca, a za oknem nadal jasno, ale śmiało myślę, że braknie mi dnia i koniec końców ten post ujrzy światło dzienne za jakieś dwa tygodnie.
***
Cześć.
Siedzę i piszę. Piszę i skończyć nie mogę. I wiecie, tak sobie myślę, że to, co bardzo chcę opisać, rozdzielę na dwie części. Bo nie tylko mnie, ale i Wam będzie łatwiej.
Bo, cholera, to wszystko, co chcę Wam przekazać nie mieści się w żadnych kanonach i przekracza każdy dozwolony limit znaków. Po prostu za dużo by gadać.
A poza tym chcę to rozdzielić. Bo wiecie, w życiu nie zawsze mamy i dostajemy co chcemy. A tu, jak coś chcę, to po prostu siadam i piszę. Między innymi dlatego tak bardzo lubię mojego bloga.
Jestem trochę jak ten koleś z dzieciństwa, jak mu leciało, Dobromir? Nie, to nie to.
O, już wiem. Zaczarowany ołówek. Dzieciak siedział na murku, brał do ręki ołówek i rysował sobie wszystko, na co tylko miał ochotę.
***
Każde wydarzenie związane z Coldplay jest dla mnie niewątpliwie czymś wielkim. Kulisy tego ogromnego i rozchwianego uczucia odkryję jednak następnym razem.
Wróćmy jednak pamięcią do listopada ubiegłego roku. Wtedy wówczas z wypiekami na twarzy kupiliśmy bilety na koncert zespołu w Warszawie. Z wypiekami na twarzy, bo coś wyskoczyć musi zawsze, i tak skończyłam z jedną ręką w laptopie, a drugą na telefonie, rozmawiając z panią z PKO dlaczego musi ściągnąć mi dzienne limity na wypłatę z konta.
Udało się. Czekałam niecierpliwie do 2 stycznia, by pobiec do szefowej i zarezerwować sobie wolne na kilka dni w czerwcu specjalnie na tę okazję. Usłyszałam od niej, że nigdzie nie pojadę, na co odpowiedziałam gromkim śmiechem. Prędzej się zwolnię, niż nie pojadę na ten koncert.
Koniec końców udało mi się pozamieniać z kolegami, a dni mijały strasznie szybko. Pamiętam Sylwestra, a już jest czerwiec. Cool.
W maju plany się pozmieniały i okazało się, że Łukasz musi lecieć do Polski załatwić swoje sprawy już tydzień przed koncertem. Finansowy kop prosto w przedziałek i moje przymusowe Życie Samotnej Przez Tydzień Kobiety. Wyobrażałam sobie, że będę wracać z pracy i kłaść się z winem pod kocem - bzdura. Jedna wielka bzdura. Nie wiem, czy przez cały tydzień w tym biegu wypiłam chociaż dwa łyki.
I tak nastała sobota rano, budzik zadzwonił przed piątą, po jakichś trzech godzinach snu. Wstaję, przecieram oczy i wcale nie chce mi się żyć. Ani trochę.
Dwie godziny później jestem już na lotnisku i gnam przed siebie, bo na odprawie zabrali mi całą walizkę i czekałam na nią piętnaście minut. Myśleli, że chcę przemycić bombę w mydle. W mydle. Serio?
Czas mija, a my dalej czekamy na samolot, lot wreszcie z niewiadomych przyczyn cały się spóźnia. Czyżby wydarzyło się coś podobnego do tej sytuacji, w której babcia wrzuca monety na szczęście do silnika samolotu?
Wolę nie wiedzieć.
Lot mija w miarę spokojnie, gdyby nie to, że w rzędzie przede mną siedzi trójka typowych Trybsonów żywcem wyjętych z Warsaw Shore. Jeden gorszy od drugiego. A bo wódeczka, a może inna, ojej wylałem, o kurwa ale lalunie, poderwijmy tamtą stewardessę bo dobra dupcia, hehe, hehe.
Takich powinno się eksmitować do luku bagażowego razem z dziećmi, bez możliwości powrotu.
Nie byłabym sobą, gdyby nie trzęsło. Jak cały lot był cudowny, tak przy lądowaniu miałam wrażenie - jak zwykle - że spadniemy. No klasyka, cholera. Dwadzieścia minut lądowanie i całe życie przed oczami. Dotykamy ziemi dość mocno, średnio wiem, gdzie jestem. Modlin to straszne zadupie.
Nie wiem, co robić, więc pytam sprzątaczki, jak dostać się do centrum. Wzursza ramionami. Wypłacam pieniądze, w portfelu taki burdel, że do maszyny chcę włożyć dziesięć funtów zamiast dwudziestu złotych. Chrzanić to. Biorę jakiś bilet i biegnę przed siebie, podobno mamy jechać busem na PKP, a potem pociągiem do centrum. Wszystko mi jedno. Ach, byłoby mi jedno, gdyby działał mi internet. Bez niego nie mam bladego pojęcia gdzie jestem i już na starcie wiem, że się nie odnajdę.
Jedziemy busem, potem widzę, że ludzie biegną do pociągu, więc biegnę za nimi. Jakaś pani mówi, że to nie ten. Ja jednak tego nie słyszę. Pociąg rusza i po czterdziestu minutach pełnych myśli, że wywiozą mnie na zesłanie do Rosji, zamiast do Warszawy, jestem na miejscu. Jak ja uwielbiam jeździć pociągiem. Zapchlony, śmierdzący kiblem, ale jedzie i jest dobrze. Tak, jest naprawdę dobrze.
Wysiadam na Wschodniej, włączam internet i szukam adresu mieszkania. Wynajęliśmy kawalerkę na Airbnb.
Łukasz mówi, że spotkamy się w domu, bo poszedł robić zdjęcia pod stadion. Nie no, w porządku. Idę. Przechodzę przez przejścia, kierowcy trąbią. Wypieprzcie się wszyscy o drzewo.
Odnajdujemy się tuż pod drzwiami bloku. Blok, a raczej bloczek, pachnący nowością, piękne mieszkanie na pierwszym piętrze z parapetami wyściełanymi kocami i poduszkami, żeby można było tam sobie czytać. Niebo.
Zostajemy godzinę w mieszkaniu, żeby odpocząć i wychodzimy do centrum. Widzę, jak zza rogu wyłania się Stadion Narodowy. Moje serce bije mocniej. To naprawdę tak blisko?
Tramwaj tu, tramwaj tam, jemy sushi w Złotych Tarasach, potem szukamy nerki na koncert i znajdujemy taką za pierdylion monet, kupujemy i płaczemy nad tym, że mogliśmy kupić u Chińczyka, bo prawdopodobnie i tak ją zgubimy.
Wracamy późnym wieczorem i padamy na twarz. Mam moje ukochane Monster Munche, których nie zjem z Belfaście i bzowe Somersby, za którym piekielnie tęskniłam.
Niebo, mówiłam?
Idziemy spać po pierwszej, budzimy się przed szóstą.
To jest Ten Dzień.
Mamy takie same koszulki Coldplay, patrzę na Nas i myślę, że wyglądamy świetnie. Maluję się, farbuję włosy farbami fluo, zakładam opaski na rękę i wychodzimy.
Gorąco jak diabli, a jest po szóśtej. Idziemy w krótkich spodenkach.
Mam wrażenie, że będzie przed Nami już jakieś 40 osób, a jest nas w sumie razem około dziesięć. Boże, jak pięknie. Będą barierki. Kładę się, bo nie chce mi się ani stać, ani siedzieć.
Dzień mija nam na rozmowie i rozwiązywaniu krzyżówek. Zupełnie jak pięć lat temu.
Pięć lat temu byliśmy w tym samym miejscu, razem. Na tym samym koncercie. Mija tyle czasu a my znowu tutaj jesteśmy, żeby przeżyć to jeszcze raz. I choć wszystko jest inne, jesteśmy tu razem.
Przed nami w kolejce siedzą Włoszki, które wystawiają prawie gołe dupy do Słońca. Prosto przed nas.
Słyszymy, że chłopaki mają próbę, więc wszyscy nieśmiało podśpiewują pod nosem i tupią do rytmu.
O 13 zaczyna być Nam trochę ciężko. Słońce praży tak, że chce mi się płakać.
Okrywam nogi reklamówką, zaczynają być czerwone i palić. Idę do rossmana po masło kakaowe, ma być niby 900m od stadionu, ale kilometry ciągną się w nieskończoność. Kupuję, smaruję, pomaga na dwadzieścia minut. Spotykamy starych znajomych.
Potem niewiele pamiętam. Upał i to, że ludzie zaczęli się pchać. Idealnie pamiętam bieg, ktoś wręcza mi opaskę, inna dziewczyna wystawia do mnie rękę z przypinką, nie biorę, ale wracam i zabieram. Biegnę ile sił w nogach, biegniemy po wyboistej kostce brukowej, zaczyna brakować mi tchu a płuca płoną. Widzę gdzieś w przodzie Łukasza. Podbiegam do Niego i już jesteśmy razem. Biegniemy truchtem pod barierki. Kultura, nikt się nie przepycha. Mamy.
Mamy pierwszy rząd.
Nagle słyszę, jak ochrona zaczyna ze sobą rozmawiać. Mówią - To oni mają przejść tędy, tak?
Widzę, jak wskazują na pasy różowej taśmy naklejone na barierki.
Podczas koncertu Panowie grają kilka utworów na tak zwanej C-stage - maleńkiej scence ukrytej wśród publiczności. Wygląda to tak, że zbiegają ze swojej głównej sceny, przebiegają przez ludzi i wchodzą na tę małą scenkę. Staliśmy właśnie przy barierkach, które miały się otworzyć w momencie, gdy Chris i jego banda będą przebiegać wśród publiczności. Chyba sobie kurwa żartujecie. Pytam, czy serio - odpowiadają, że serio. To jest to miejsce.
Mogę już umrzeć szczęśliwa, więc wszystko mi jedno. Siadam, nogi palą żywym ogniem, gdy stoję dłużej dosłownie łamią się pode mną. Dziewczyny z drugiego rzędu mówią, że współczują. Widzę masę ludzi spalonych tak, jak my.
Pierwszy support nie ruszył mnie w żadnym stopniu, chciałam odpocząć, bo czułam się wycieńczona, więc po prostu siedziałam opierając się o barierkę i miałam wszystko gdzieś. Słabizna.
Drugi support był podobnie beznadziejny, ale chciałam zobaczyć słynną Tove Lo, która na co drugim koncercie pokazuje publiczności gołe cycki. Jak się nie umie grać, zawsze można wystawić to i owo.
Wstaję i czuję, że cierpną mi usta i robię się głucha. Mówię Łukaszowi, że czuję się tragicznie i kucnę jeszcze na moment. Kucam i już nic nie słyszę. Cholera. Wstaję. Nie mija pięć minut. Kręci mi się w głowie, mroczki przed oczami. Głuchnę. Kurwa mać. Łukasz wylewa trochę wody na chusteczkę i mówi, żebym zrobiła sobie zimny okład. Robię i to jak skok do zimnego morza po całym dniu leżenia plackiem na plaży. Po dziesięciu minutach wstaję. Jest dobrze. Ochroniarz śmieje się i mówi, że nie chce mnie widzieć, gdy będę mdleć. Obiecuję, że nie zemdleję.
Ale nie jest lekko. Znowu to samo. Mroczki. Zimno mi do pasa, od pasa w dół czuję, jakby ktoś postawił mnie na ognisku. Nie mogę, mówię Łukaszowi, że ja przepraszam, ale muszę wyjść z tłumu, bo zemdleję, a chcę zostać na koncercie. Piszę do Niego smsa, żeby tam został, bo oni tamtędy będą przecież biegli, a On odpisuje, że co z tego, dobrze będzie bawił się tylko ze mną. Wychodzi z tłumu i idziemy po wodę. A ja siadam i ryczę. Z bezsilności i złości. Od siódmej rano czekaliśmy pod stadionem, żeby zająć najlepsze miejsca, a jak już je zajęliśmy, dostaliśmy szoku termicznego. Could it be worse?
Gdy ja czuję się lepiej, Łukasz zaczyna przeżywać to samo. Widzę jak blednie i słania się na nogach i podejmuję decyzję o tym, że musimy wejść na trybuny i usiąść i wtedy będzie nam lepiej. Pytam pięciu stewardów, jestem odsyłana do kolejnych. Wreszcie wychodzimy, pytam dwójki gówniarzy z obsługi, którędy możemy wyjść. Zaczynają się teksty w stylu "przecież wy dobrze wyglądacie i nic Wam się nie dzieje" i w tym momencie widzę oczyma wyobraźni jak biorę za gardło jednego z tych gnojów i ściskam do utraty tchu. Serdecznie życzę Wam jak najgorzej, mam nadzieję, że od czasu koncertu zdążyli Was zwolnić.
Łukasz czuje się coraz gorzej, więc idę i ostatkiem tchu powtarzam całą historię kolejnej osobie. Że zaraz oboje zasłabniemy, ale daliśmy za dużo kasy, przejechaliśmy zbyt wiele kilometrów i zbyt długo czekaliśmy na jedno z najważniejszych wydarzeń życia. Mówię, że mam to w dupie i nie, nie wyjdę. Gość patrzy na mnie z miną nieugiętego strażnika teksasu, chce mi się krzyczeć. Piętnaście minut później dalej nie odpuszczam i mówię, mówię, liczę na to, że coś zdziałam. Gdy brak mi już sił, staje się cud - facet odwraca się i wskazuje nam ręką na wejście na trybuny. Wpuszcza nas bez słowa.
Niech mi ktoś tu zwątpi w to, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą.
Idziemy na samą górę, bo wszędzie upał i tłok. Ledwo stajemy i chwytamy się barierek, słyszymy, że koncert się zaczyna.
Ciarki, identyczne jak pięć lat temu. Postanowiłam się bawić i cieszyć koncertem niezależnie od utraty najlepszych miejsc, bo jaki sens miałoby wściekanie się na siebie, że nabawiliśmy się wstrząsu termicznego? To cud, że w ogóle tu jeszcze jesteśmy. Mogło skończyć się znacznie gorzej.
Łzy rzewnie płynęły, leciały na The Scientist, gdy Chris śpiewał, że nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale nikt nie wspominał też o tym, że będzie tak kurewsko ciężko. Jest, było naprawdę ciężko.
Jak cudownie było mi zobaczyć moją czwórkę superbohaterów. Mimo, że byli tak daleko trybun, byli bliżej niż kiedykolwiek. Gdy przebiegali na C-stage, łezka zakręciła się w oku, ale odrobimy to przy następnej okazji. Zatrzęsiemy całym stadionem, prosto w pierwszym rzędzie.
Wiecie, co było bez wątpienia największym pozytywem trybun? Widok.
Spójrzcie.
We'll be glowing in the dark. Świeciliśmy jak wielkie niebo pełne gwiazd.
Każdy włos staje mi dęba, gdy wracam myślami do tego dnia. Nie da się tego opisać.
Było najcudowniej. Mam czasem takie uczucie, pisałam o tym na fanpejdżu. Czasami mam takie uczucie, że jestem dokładnie w miejscu, w którym miałam być o czasie dokładnie takim, w jakim powinnam tam być. Tak czułam się na Stadionie Narodowym w tamten wieczór. Staliśmy, śpiewaliśmy ile sił w płucach. Skakaliśmy, klaskali, robili wszystko, co się da. RAZEM, choć nikt nikogo nie znał. Muzyka połączyła 70 tysięcy osób.
Show pełne uśmiechów, utworów, które większość z nas zna na pamięć, fajerwerków i słynnego confetti. Wiecie, mam wrażenie, że Coldplay pod względem scenicznym stają się z koncertu na koncert coraz bardziej profesjonalni, choć ciężko w to uwierzyć - w 2012 po koncercie nie uwierzyłabym, że może być lepiej. A było.
Nie chciałam tego momentu, nie chciałam usłyszeć, że to koniec. Musiał jednak nastać, prawda?
Wyszliśmy ze stadionu w miarę szybko. Pozbieraliśmy po drodze trochę konfetti, a resztę miałam w kieszeni - gwiazdki i ptaszki przyleciały do nas na górę spod samej sceny. Uwierzycie?
Szliśmy do domu i starali wymieniać się wrażeniami na próżno - byliśmy głusi i mieli monstrualną chrypę. Nogi odmawiały posłuszeństwa, ale po dwudziestu minutach jakoś udało nam się dojść do domu. Niemożliwym było ściągnięcie spodni, uwierzcie.
Usiadłam na łóżku i dostałam drgawek. Łukasz przeraził się i zaczął szukać całodobowej apteki. Zadzwonił po naszego starego znajomego - fana Coldplay, który przyjechał po niego i pomógł dostać się na drugi koniec miasta do apteki. Łukasz, jeśli to czytasz: Dziękuję jeszcze raz. Uratowałeś nam tyłki, nie żartuję.
Pod prysznic też nie dało się wejść. Spać też się nie dało. Zasypaliśmy się przeciwbólowymi, wypiankowali z góry na dół Panthenolem i poszli spać. Dramat. Okropieństwo.
W poniedziałek żar nadal lał się z nieba, ale niezłomni wyszliśmy do centum, bo mimo skrajnej spalenizny siedzenie w domu nie miało najmniejszego sensu.
Za rogiem mieliśmy... fabrykę czekolady Wedla. Nie byłabym sobą, gdybym obojętnie ominęła ten budynek. Co wieczór pachniało tam czekoladą... Fabryka wołała, wołała, aż poszliśmy do stojącej obok pijalni. Spróbowałam trzech rodzajów czekolad i za wszystkie mogłabym umrzeć. Chyba nigdy nie piłam niczego równie dobrego. Łukasz zamówił sobie koktajl z wiśniami maczanymi w winie i białą czekoladą. Tak, było Nam aż za dobrze.
Wieczorem wybraliśmy się nad Wisłę. Wiecie, to zabawne (tak, bardzo zabawne) - skóra na nogach była tak spalona, że jeśli przez długi czas się szło, nie mogło się potem stanąć w miejscu. Więc na czerwonych światłach maszerowaliśmy w miejscu, a ludzie dziwnie patrzyli.
***
by Justyna Gościniak
Cześć.
Siedzę i piszę. Piszę i skończyć nie mogę. I wiecie, tak sobie myślę, że to, co bardzo chcę opisać, rozdzielę na dwie części. Bo nie tylko mnie, ale i Wam będzie łatwiej.
Bo, cholera, to wszystko, co chcę Wam przekazać nie mieści się w żadnych kanonach i przekracza każdy dozwolony limit znaków. Po prostu za dużo by gadać.
A poza tym chcę to rozdzielić. Bo wiecie, w życiu nie zawsze mamy i dostajemy co chcemy. A tu, jak coś chcę, to po prostu siadam i piszę. Między innymi dlatego tak bardzo lubię mojego bloga.
Jestem trochę jak ten koleś z dzieciństwa, jak mu leciało, Dobromir? Nie, to nie to.
O, już wiem. Zaczarowany ołówek. Dzieciak siedział na murku, brał do ręki ołówek i rysował sobie wszystko, na co tylko miał ochotę.
***
Każde wydarzenie związane z Coldplay jest dla mnie niewątpliwie czymś wielkim. Kulisy tego ogromnego i rozchwianego uczucia odkryję jednak następnym razem.
Wróćmy jednak pamięcią do listopada ubiegłego roku. Wtedy wówczas z wypiekami na twarzy kupiliśmy bilety na koncert zespołu w Warszawie. Z wypiekami na twarzy, bo coś wyskoczyć musi zawsze, i tak skończyłam z jedną ręką w laptopie, a drugą na telefonie, rozmawiając z panią z PKO dlaczego musi ściągnąć mi dzienne limity na wypłatę z konta.
Udało się. Czekałam niecierpliwie do 2 stycznia, by pobiec do szefowej i zarezerwować sobie wolne na kilka dni w czerwcu specjalnie na tę okazję. Usłyszałam od niej, że nigdzie nie pojadę, na co odpowiedziałam gromkim śmiechem. Prędzej się zwolnię, niż nie pojadę na ten koncert.
Koniec końców udało mi się pozamieniać z kolegami, a dni mijały strasznie szybko. Pamiętam Sylwestra, a już jest czerwiec. Cool.
W maju plany się pozmieniały i okazało się, że Łukasz musi lecieć do Polski załatwić swoje sprawy już tydzień przed koncertem. Finansowy kop prosto w przedziałek i moje przymusowe Życie Samotnej Przez Tydzień Kobiety. Wyobrażałam sobie, że będę wracać z pracy i kłaść się z winem pod kocem - bzdura. Jedna wielka bzdura. Nie wiem, czy przez cały tydzień w tym biegu wypiłam chociaż dwa łyki.
I tak nastała sobota rano, budzik zadzwonił przed piątą, po jakichś trzech godzinach snu. Wstaję, przecieram oczy i wcale nie chce mi się żyć. Ani trochę.
Dwie godziny później jestem już na lotnisku i gnam przed siebie, bo na odprawie zabrali mi całą walizkę i czekałam na nią piętnaście minut. Myśleli, że chcę przemycić bombę w mydle. W mydle. Serio?
Czas mija, a my dalej czekamy na samolot, lot wreszcie z niewiadomych przyczyn cały się spóźnia. Czyżby wydarzyło się coś podobnego do tej sytuacji, w której babcia wrzuca monety na szczęście do silnika samolotu?
China Southern Flight 380 was delayed at Shanghai Pudong Int'l Airport on Tues after an elderly woman threw coins into the engine for luck.. pic.twitter.com/wSSWJg9bcE
— Flight (@flightorg) 27 czerwca 2017
Lot mija w miarę spokojnie, gdyby nie to, że w rzędzie przede mną siedzi trójka typowych Trybsonów żywcem wyjętych z Warsaw Shore. Jeden gorszy od drugiego. A bo wódeczka, a może inna, ojej wylałem, o kurwa ale lalunie, poderwijmy tamtą stewardessę bo dobra dupcia, hehe, hehe.
Takich powinno się eksmitować do luku bagażowego razem z dziećmi, bez możliwości powrotu.
Nie byłabym sobą, gdyby nie trzęsło. Jak cały lot był cudowny, tak przy lądowaniu miałam wrażenie - jak zwykle - że spadniemy. No klasyka, cholera. Dwadzieścia minut lądowanie i całe życie przed oczami. Dotykamy ziemi dość mocno, średnio wiem, gdzie jestem. Modlin to straszne zadupie.
Nie wiem, co robić, więc pytam sprzątaczki, jak dostać się do centrum. Wzursza ramionami. Wypłacam pieniądze, w portfelu taki burdel, że do maszyny chcę włożyć dziesięć funtów zamiast dwudziestu złotych. Chrzanić to. Biorę jakiś bilet i biegnę przed siebie, podobno mamy jechać busem na PKP, a potem pociągiem do centrum. Wszystko mi jedno. Ach, byłoby mi jedno, gdyby działał mi internet. Bez niego nie mam bladego pojęcia gdzie jestem i już na starcie wiem, że się nie odnajdę.
Jedziemy busem, potem widzę, że ludzie biegną do pociągu, więc biegnę za nimi. Jakaś pani mówi, że to nie ten. Ja jednak tego nie słyszę. Pociąg rusza i po czterdziestu minutach pełnych myśli, że wywiozą mnie na zesłanie do Rosji, zamiast do Warszawy, jestem na miejscu. Jak ja uwielbiam jeździć pociągiem. Zapchlony, śmierdzący kiblem, ale jedzie i jest dobrze. Tak, jest naprawdę dobrze.
Wysiadam na Wschodniej, włączam internet i szukam adresu mieszkania. Wynajęliśmy kawalerkę na Airbnb.
Łukasz mówi, że spotkamy się w domu, bo poszedł robić zdjęcia pod stadion. Nie no, w porządku. Idę. Przechodzę przez przejścia, kierowcy trąbią. Wypieprzcie się wszyscy o drzewo.
Odnajdujemy się tuż pod drzwiami bloku. Blok, a raczej bloczek, pachnący nowością, piękne mieszkanie na pierwszym piętrze z parapetami wyściełanymi kocami i poduszkami, żeby można było tam sobie czytać. Niebo.
Zostajemy godzinę w mieszkaniu, żeby odpocząć i wychodzimy do centrum. Widzę, jak zza rogu wyłania się Stadion Narodowy. Moje serce bije mocniej. To naprawdę tak blisko?
Tramwaj tu, tramwaj tam, jemy sushi w Złotych Tarasach, potem szukamy nerki na koncert i znajdujemy taką za pierdylion monet, kupujemy i płaczemy nad tym, że mogliśmy kupić u Chińczyka, bo prawdopodobnie i tak ją zgubimy.
Wracamy późnym wieczorem i padamy na twarz. Mam moje ukochane Monster Munche, których nie zjem z Belfaście i bzowe Somersby, za którym piekielnie tęskniłam.
Niebo, mówiłam?
Idziemy spać po pierwszej, budzimy się przed szóstą.
To jest Ten Dzień.
Mamy takie same koszulki Coldplay, patrzę na Nas i myślę, że wyglądamy świetnie. Maluję się, farbuję włosy farbami fluo, zakładam opaski na rękę i wychodzimy.
Mam wrażenie, że będzie przed Nami już jakieś 40 osób, a jest nas w sumie razem około dziesięć. Boże, jak pięknie. Będą barierki. Kładę się, bo nie chce mi się ani stać, ani siedzieć.
Dzień mija nam na rozmowie i rozwiązywaniu krzyżówek. Zupełnie jak pięć lat temu.
Pięć lat temu byliśmy w tym samym miejscu, razem. Na tym samym koncercie. Mija tyle czasu a my znowu tutaj jesteśmy, żeby przeżyć to jeszcze raz. I choć wszystko jest inne, jesteśmy tu razem.
Przed nami w kolejce siedzą Włoszki, które wystawiają prawie gołe dupy do Słońca. Prosto przed nas.
Słyszymy, że chłopaki mają próbę, więc wszyscy nieśmiało podśpiewują pod nosem i tupią do rytmu.
O 13 zaczyna być Nam trochę ciężko. Słońce praży tak, że chce mi się płakać.
Okrywam nogi reklamówką, zaczynają być czerwone i palić. Idę do rossmana po masło kakaowe, ma być niby 900m od stadionu, ale kilometry ciągną się w nieskończoność. Kupuję, smaruję, pomaga na dwadzieścia minut. Spotykamy starych znajomych.
Potem niewiele pamiętam. Upał i to, że ludzie zaczęli się pchać. Idealnie pamiętam bieg, ktoś wręcza mi opaskę, inna dziewczyna wystawia do mnie rękę z przypinką, nie biorę, ale wracam i zabieram. Biegnę ile sił w nogach, biegniemy po wyboistej kostce brukowej, zaczyna brakować mi tchu a płuca płoną. Widzę gdzieś w przodzie Łukasza. Podbiegam do Niego i już jesteśmy razem. Biegniemy truchtem pod barierki. Kultura, nikt się nie przepycha. Mamy.
Mamy pierwszy rząd.
Nagle słyszę, jak ochrona zaczyna ze sobą rozmawiać. Mówią - To oni mają przejść tędy, tak?
Widzę, jak wskazują na pasy różowej taśmy naklejone na barierki.
Podczas koncertu Panowie grają kilka utworów na tak zwanej C-stage - maleńkiej scence ukrytej wśród publiczności. Wygląda to tak, że zbiegają ze swojej głównej sceny, przebiegają przez ludzi i wchodzą na tę małą scenkę. Staliśmy właśnie przy barierkach, które miały się otworzyć w momencie, gdy Chris i jego banda będą przebiegać wśród publiczności. Chyba sobie kurwa żartujecie. Pytam, czy serio - odpowiadają, że serio. To jest to miejsce.
Mogę już umrzeć szczęśliwa, więc wszystko mi jedno. Siadam, nogi palą żywym ogniem, gdy stoję dłużej dosłownie łamią się pode mną. Dziewczyny z drugiego rzędu mówią, że współczują. Widzę masę ludzi spalonych tak, jak my.
Pierwszy support nie ruszył mnie w żadnym stopniu, chciałam odpocząć, bo czułam się wycieńczona, więc po prostu siedziałam opierając się o barierkę i miałam wszystko gdzieś. Słabizna.
Drugi support był podobnie beznadziejny, ale chciałam zobaczyć słynną Tove Lo, która na co drugim koncercie pokazuje publiczności gołe cycki. Jak się nie umie grać, zawsze można wystawić to i owo.
Wstaję i czuję, że cierpną mi usta i robię się głucha. Mówię Łukaszowi, że czuję się tragicznie i kucnę jeszcze na moment. Kucam i już nic nie słyszę. Cholera. Wstaję. Nie mija pięć minut. Kręci mi się w głowie, mroczki przed oczami. Głuchnę. Kurwa mać. Łukasz wylewa trochę wody na chusteczkę i mówi, żebym zrobiła sobie zimny okład. Robię i to jak skok do zimnego morza po całym dniu leżenia plackiem na plaży. Po dziesięciu minutach wstaję. Jest dobrze. Ochroniarz śmieje się i mówi, że nie chce mnie widzieć, gdy będę mdleć. Obiecuję, że nie zemdleję.
Ale nie jest lekko. Znowu to samo. Mroczki. Zimno mi do pasa, od pasa w dół czuję, jakby ktoś postawił mnie na ognisku. Nie mogę, mówię Łukaszowi, że ja przepraszam, ale muszę wyjść z tłumu, bo zemdleję, a chcę zostać na koncercie. Piszę do Niego smsa, żeby tam został, bo oni tamtędy będą przecież biegli, a On odpisuje, że co z tego, dobrze będzie bawił się tylko ze mną. Wychodzi z tłumu i idziemy po wodę. A ja siadam i ryczę. Z bezsilności i złości. Od siódmej rano czekaliśmy pod stadionem, żeby zająć najlepsze miejsca, a jak już je zajęliśmy, dostaliśmy szoku termicznego. Could it be worse?
Gdy ja czuję się lepiej, Łukasz zaczyna przeżywać to samo. Widzę jak blednie i słania się na nogach i podejmuję decyzję o tym, że musimy wejść na trybuny i usiąść i wtedy będzie nam lepiej. Pytam pięciu stewardów, jestem odsyłana do kolejnych. Wreszcie wychodzimy, pytam dwójki gówniarzy z obsługi, którędy możemy wyjść. Zaczynają się teksty w stylu "przecież wy dobrze wyglądacie i nic Wam się nie dzieje" i w tym momencie widzę oczyma wyobraźni jak biorę za gardło jednego z tych gnojów i ściskam do utraty tchu. Serdecznie życzę Wam jak najgorzej, mam nadzieję, że od czasu koncertu zdążyli Was zwolnić.
Łukasz czuje się coraz gorzej, więc idę i ostatkiem tchu powtarzam całą historię kolejnej osobie. Że zaraz oboje zasłabniemy, ale daliśmy za dużo kasy, przejechaliśmy zbyt wiele kilometrów i zbyt długo czekaliśmy na jedno z najważniejszych wydarzeń życia. Mówię, że mam to w dupie i nie, nie wyjdę. Gość patrzy na mnie z miną nieugiętego strażnika teksasu, chce mi się krzyczeć. Piętnaście minut później dalej nie odpuszczam i mówię, mówię, liczę na to, że coś zdziałam. Gdy brak mi już sił, staje się cud - facet odwraca się i wskazuje nam ręką na wejście na trybuny. Wpuszcza nas bez słowa.
Niech mi ktoś tu zwątpi w to, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą.
Idziemy na samą górę, bo wszędzie upał i tłok. Ledwo stajemy i chwytamy się barierek, słyszymy, że koncert się zaczyna.
Ciarki, identyczne jak pięć lat temu. Postanowiłam się bawić i cieszyć koncertem niezależnie od utraty najlepszych miejsc, bo jaki sens miałoby wściekanie się na siebie, że nabawiliśmy się wstrząsu termicznego? To cud, że w ogóle tu jeszcze jesteśmy. Mogło skończyć się znacznie gorzej.
Łzy rzewnie płynęły, leciały na The Scientist, gdy Chris śpiewał, że nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale nikt nie wspominał też o tym, że będzie tak kurewsko ciężko. Jest, było naprawdę ciężko.
Jak cudownie było mi zobaczyć moją czwórkę superbohaterów. Mimo, że byli tak daleko trybun, byli bliżej niż kiedykolwiek. Gdy przebiegali na C-stage, łezka zakręciła się w oku, ale odrobimy to przy następnej okazji. Zatrzęsiemy całym stadionem, prosto w pierwszym rzędzie.
Wiecie, co było bez wątpienia największym pozytywem trybun? Widok.
Spójrzcie.
Magia.
We'll be glowing in the dark. Świeciliśmy jak wielkie niebo pełne gwiazd.
Każdy włos staje mi dęba, gdy wracam myślami do tego dnia. Nie da się tego opisać.
Było najcudowniej. Mam czasem takie uczucie, pisałam o tym na fanpejdżu. Czasami mam takie uczucie, że jestem dokładnie w miejscu, w którym miałam być o czasie dokładnie takim, w jakim powinnam tam być. Tak czułam się na Stadionie Narodowym w tamten wieczór. Staliśmy, śpiewaliśmy ile sił w płucach. Skakaliśmy, klaskali, robili wszystko, co się da. RAZEM, choć nikt nikogo nie znał. Muzyka połączyła 70 tysięcy osób.
Show pełne uśmiechów, utworów, które większość z nas zna na pamięć, fajerwerków i słynnego confetti. Wiecie, mam wrażenie, że Coldplay pod względem scenicznym stają się z koncertu na koncert coraz bardziej profesjonalni, choć ciężko w to uwierzyć - w 2012 po koncercie nie uwierzyłabym, że może być lepiej. A było.
Nie chciałam tego momentu, nie chciałam usłyszeć, że to koniec. Musiał jednak nastać, prawda?
Wyszliśmy ze stadionu w miarę szybko. Pozbieraliśmy po drodze trochę konfetti, a resztę miałam w kieszeni - gwiazdki i ptaszki przyleciały do nas na górę spod samej sceny. Uwierzycie?
Szliśmy do domu i starali wymieniać się wrażeniami na próżno - byliśmy głusi i mieli monstrualną chrypę. Nogi odmawiały posłuszeństwa, ale po dwudziestu minutach jakoś udało nam się dojść do domu. Niemożliwym było ściągnięcie spodni, uwierzcie.
Usiadłam na łóżku i dostałam drgawek. Łukasz przeraził się i zaczął szukać całodobowej apteki. Zadzwonił po naszego starego znajomego - fana Coldplay, który przyjechał po niego i pomógł dostać się na drugi koniec miasta do apteki. Łukasz, jeśli to czytasz: Dziękuję jeszcze raz. Uratowałeś nam tyłki, nie żartuję.
Pod prysznic też nie dało się wejść. Spać też się nie dało. Zasypaliśmy się przeciwbólowymi, wypiankowali z góry na dół Panthenolem i poszli spać. Dramat. Okropieństwo.
W poniedziałek żar nadal lał się z nieba, ale niezłomni wyszliśmy do centum, bo mimo skrajnej spalenizny siedzenie w domu nie miało najmniejszego sensu.
Za rogiem mieliśmy... fabrykę czekolady Wedla. Nie byłabym sobą, gdybym obojętnie ominęła ten budynek. Co wieczór pachniało tam czekoladą... Fabryka wołała, wołała, aż poszliśmy do stojącej obok pijalni. Spróbowałam trzech rodzajów czekolad i za wszystkie mogłabym umrzeć. Chyba nigdy nie piłam niczego równie dobrego. Łukasz zamówił sobie koktajl z wiśniami maczanymi w winie i białą czekoladą. Tak, było Nam aż za dobrze.
Wieczorem wybraliśmy się nad Wisłę. Wiecie, to zabawne (tak, bardzo zabawne) - skóra na nogach była tak spalona, że jeśli przez długi czas się szło, nie mogło się potem stanąć w miejscu. Więc na czerwonych światłach maszerowaliśmy w miejscu, a ludzie dziwnie patrzyli.
Fajnie mieć wszystko gdzieś.
Powrót z Balic był równie bolesny, co cały poprzedni dzień. Może nawet bardziej, bo bolało psychicznie i fizycznie. Trzeba było wrócić do cholernej rzeczywistośći. Nogi ostro spuchnęły mi w kostkach i zaczęło mnie to martwić. Lot był po prostu doskonały a lądowanie takie, jak gdybym rozpędziła się w korytarzu i skoczyła na łóżko w sypialni. Albo wylądowała na chmurze. Cudownie, po prostu cudownie.
Nadal nie mogliśmy chodzić i mimo belfaskiej pogody, chodziliśmy w krótkich spodenkach. Tak samo w domu, jak i do pracy. Szefowa widząc moje płonące nogi nie odezwała się słowem na temat braku uniformu, a nawet przyniosła mi na biurko wiatrak. Może nie jest takim suczyskiem, jak myślę?
***
Dopiero po tygodniu mogłam już stać pod prysznicem i w pełni się ruszać. Łukaszowi przeszło szybciej, bo spaliło mu "tylko" kolana, podczas gdy moje nogi od kostek po same uda płonęły żywym ogniem.
Wiecie, to boli. Zderzenie z rzeczywistością. Radio prześladowało mnie utworami Coldplay, szczególnie tymi, które były grane.
To był szalony weekend...
Chris zapowiedział, że wróci. Wiem, możecie mówić, że każdy tak mówi, ale uwierzcie - można mu wierzyć na słowo. Byle tylko wrócił szybciej, niż za pięć lat. Wtedy, niezależnie w jakiej części świata będziemy, spakujemy walizki i przylecimy, by ich zobaczyć.
Razem.
Komentarze
Prześlij komentarz