Jak nie My, to kto?
Cześć!
Po pierwsze i najważniejsze - muszę Was przeprosić. Chciałam sobie wypracować regularne dodawanie notatek, ale niestety, sytuacja mnie przerosła. Nie miałam warunków do porządnego zgrania zdjęć, a poza tym...
Mam p r z e r a ż a j ą c o dobre wieści. Zacznę może, jak zwykle, od samego
początku.
Z dnia na dzień to miasto podobało mi
się coraz bardziej. Nie tylko mnie – Łukasz też był i jest
zachwycony. Jest tutaj naprawdę wiele zaskakująco pozytywnych
rzeczy (o tym napiszę w notce kiedyś-tam), wszyscy ludzie wyglądają
na tak zrelaksowanych, jakby wiecznie mieli wolne, ceny są cudowne.
To znaczy... jeśli przyjechałeś na Wakacje, to ceny wcale nie są
cudowne. Jeśli żyjesz tutaj i zarabiasz tutaj – owszem. O cenach
i sprawach finansowych w Belfaście również innym razem.
Wróćmy do meritum. Od 7 lipca, odkąd
pierwszy raz zobaczyliśmy to miasto, Naszym największym marzeniem
od tamtej chwili stało się znalezienie tu pracy i życie właśnie
w tym miejscu. Nie mogłam i nie mogę wyobrazić sobie niczego
wspanialszego!
Następnego dnia po przyjeździe
wyruszyliśmy z pomocą niezawodnego Johna na podbój agencji pracy.
Wtedy to zaczęło się „wspaniałe” never-ending story
polegające na codziennym, uporczywym chodzeniu do centrum miasta.
Chodzeniu, bo nie chcieliśmy rozwalać Naszych oszczędności na
autobus, gdy piechotą do centrum z domu idzie się około 20 minut
spacerkiem przez bardzo ładny most i pełne uroku ulice. John
pewnego dnia stwierdził, że musimy sobie zarezerwować trzy
miesiące na samo szukanie pracy, bo wcześniej nie znajdziemy nic na
100%. Kompletnie przestałam w Nas wierzyć. 3 miesiące? Pieniędzy
wystarczyło Nam na ledwie dwa, liczyliśmy na to, że wszystko
pójdzie nieco szybciej...
Odnalazłam w sobie naprawdę dużo
siły. Mimo czarnych myśli pojawiających się o każdej porze,
nadal uporczywie chodziliśmy tu i tam z teczką wypchaną CV. Nie
było czasu na zamartwianie się, że pewnego dnia nie będzie
wystarczyć Nam pieniędzy ani na jedzenie, ani na bilet powrotny.
Nie mieliśmy jeszcze internetu w domu
– John miał go zamontować tydzień później. Chodziliśmy do
tutejszej galerii handlowej kraść darmowe wifi, by szukać pracy,
rozsyłać CV i... rozmawiać na skype z moją mamą siedząc na
ławeczce przed sklepem.
Najgorsze było to, że w agencjach
mówiono Nam, że nie mamy National Insurance Number – tutejszego
ubezpieczenia obowiązkowego w każdym miejscu pracy – poszliśmy
zatem tam, gdzie załatwia się ten numer, a tam Nam powiedzieli, że
musimy im najpierw przynieść dowody na to, że szukamy pracy.
Świetnie, ślepa uliczka.
Postanowiliśmy zatem założyć tu
konto w banku – w każdym banku wymagają potwierdzenia adresu,
którym to jest list od panów załatwiających National Insurance
Number. Kolejna ślepa uliczka.
Widzicie, jaka jest zasada szukania
pracy tutaj? Z punktu A, do B, C, D, E, F i G, a w rzeczywistości
stoisz w tym zakichanym A i tylko Tobie wydaje się, że przesz na
przód. Przeżyliśmy tu tyle stresu, zgodnie z powyższą zasadą,
że naprawdę, egzamin licencjacki, matura, prawo jazdy i Bóg wie
jeszcze co, to pikuś.
Coś wreszcie zaczęło się dziać,
gdy poszliśmy, skierowani przez Panią z banku, do pewnej agencji
pracy. Tam umówili Nas na spotkanie, ku Naszemu zdziwieniu Pani w
recepcji mówiła po polsku. Spotkanie za tydzień. Światełko w
tunelu. Kolejnym światełkiem była zaległa wypłata na koncie,
niewiele, ale zawsze coś.
Z agencji skierowano Nas z papierkiem
do panów od Insurance Number I WRESZCIE umówiono Nas na kolejne
spotkanie w sprawie tegoż numeru. Świetnie. Za miesiąc. No dobrze,
zawsze coś.
Jako, że załatwiliśmy to osobiście,
listu od nich nie mamy, zatem do dziś nie mamy żadnego
potwierdzenia adresu.
Tydzień później siedzieliśmy w tej
agencji przez pół dnia, czekając, a potem biorąc udział w
rozmowach kwalifikacyjnych po polsku i po angielsku. Łukasz dostał
namiary na pracę. Niepewne, niby miał tam pracować na chwilę,
potem na dłużej, ale...
Zwodziłam Was jak nie wiem co,
naprawdę! Na dobrą sprawę mogłam opowiedzieć Wam o wszystkim we
czwartek 24.07, kiedy to Łukasz poszedł pierwszy raz do pracy (tak,
do tej, o której pisałam przed chwilą), a mnie dano pracę w
restauracji. Ale restauracja to na dwa dni w tygodniu, ble, ble, może
sobie powybrzydzam. Łukasz zrezygnował ze swojej pracy z powodu
bardzo niefajnej atmosfery, a poza tym na dojeździe i dojściu do
przystanku spędzał ponad godzinę. To był ryzykowny krok, ale pół
godziny dostał ofertę pracy... i w rezultacie będzie pracować
tam, gdzie ja.
W sumie nie żałuję, że zrezygnowałam z
restauracji, bo:
- dostałam nową pracę
- po prostu mierziła mnie perspektywa pracy w tamtejszej restauracji. Wszystko na spokojnie, super, ale obsługa klienta nie była taka, jak praktykowałam, a poza tym... przyznam szczerze Po 6 miesiącach pracy w restauracji myślę, że czas odpocząć. Perspektywa pracy innej, niż bezpośrednia obsługa klienta korci jak nie wiem co.
- Powiedzieli mi, że każdy pracuje tam bez umowy... już się w Polsce za dużo urobiłam na czarno, żeby tutaj robić to samo.
DOSTAŁAM PRACĘ.
DOSTAŁAM NOWĄ PRACĘ.
Mamy oboje pracę.
Mam ochotę przeklinać na czym świat
stoi.
Zostajemy w Belfaście.
Komentarze
Prześlij komentarz