Pierwsze zdjęcia w porządnej jakości, Muzeum Titanica i więcej.

Proces twórczy wygląda mniej więcej tak:
Któregoś dnia zmuszam się, by przysiąść na dwie, trzy godziny i zrobić selekcję zdjęć. Te się nie nadają kompletnie, tu trzeba wykadrować, tam wymazać latarnię, bo jest denerwująca i paskudna, a tam znowu coś nie pasuje. Cała ja. To żmudny i bardzo pochłaniający czas proces. W międzyczasie, gdy dostaję świra ze zmęczenia, a przekrwione oczy wychodzą z orbit przez Photoshopa i światło bijące od monitora, w mojej głowie rodzi się masa pomysłów. Czasami budzę się w nocy i zapisuję na telefonie świeżo wymyślony wątek, czasem celowo przesiaduję kilka godzin przy komputerze i piszę, czasem po prostu coś mi mignie, coś się przypomni i uważam to za godne opublikowania. Część z tego zapisuje w folderze „zapiski wojenne” pod różnymi dziwnymi nazwami, kilka dni później czytam na trzeźwo to, co w tych skrawkach zapisałam. 
Gdy widzę, ze coś jest napisane ostro pod wpływem zmęczenia i nadaje się tylko do śmieci, wyrzucam to w siną dal, czasem coś dopisuję, chyba, że dany tekst jest kompletnie do kitu i aż wstyd Wam go pokazywać – wtedy używam ulubionej kombinacji klawiszy, która pozbawia wszelkich sentymentów – shift + delete, czyli usuń na stale, a nie wrzuć do kosza. Wyrzucanie czegokolwiek przeze mnie do kosza zazwyczaj kończy się przywróceniem, a tego nie chcemy... 
Nagle, magicznym sposobem zaczynają znikać gigabajty na dysku, a na blogu pojawiają się wykwity mojej dziwnej głowy i skrzywionej psychiki.
Tym optymistycznym akcentem zacznijmy.

Zaplanowałam, że opiszę dziś różnice, które rzuciły mi się w oczy niemal od razu, odkąd się tutaj pojawiliśmy. Obiecałam Wam jednocześnie, że pokażę Wam, jak wygląda Belfast z mojej perspektywy. 
(Chwilowo straciłam wątek. Bezczelna mewa stoi na kominie w domu na przeciwko i drze tę gębę. Nie wytrzymam. Czy mógłby mi ktoś pożyczyć wiatrówkę?)
Postanowiłam dotrzymać obietnicy i, tak, padło na zdjęcia. Na pewno przyjmiecie to bardziej entuzjastycznie, niż moje gadanie. Opowiem co nieco na temat zdjęć, ale obiecuję - będzie krótko, zwięźle i na temat.

Porywam Was zatem do Naszego świata.
Warto wspomnieć, że cały Nasz wyjazd był jednym wielkim ryzykiem. Bardzo lubię mieć wszystko pod kontrolą i niczym się nie martwić, więc dwa miesiące wcześniej załatwiłam Nam dach nad głową - pewien Polak zobligował się, że wynajmie Nam pokój, co prawda standard dawał wiele do myślenia, ale nie wymagamy na początek pięciogwiazdkowego apartamentu więc zgodziliśmy się. 
Dwa tygodnie wcześnie dryfowałam po falach marzeń związanych z Ziemią Obiecaną, wyobrażałam sobie jak będzie wspaniale, gdy... wcześniej wspomniany Polak napisał, że wynajmie Nam inny, większy pokój i na tym dobre wiadomości niestety się skończyły. Cena nagle skoczyła o sto funtów, a przecież nie tak się umawialiśmy. Próbował mnie przekonywać do tego, że co tam, będzie fajnie, że możemy płacić w ratach, po czym dzień później mało, że się tego wszystkiego wyparł, to  jeszcze powiedział, że musimy wziąć ten pokój, bo nie będziemy mieli gdzie mieszkać w Belfaście. Ton całej tej konwersacji nie podobał mi się na tyle, że podziękowałam. Ponad tydzień szukaliśmy jakiejkolwiek deski ratunku i już powoli rezygnowaliśmy twierdząc, że zamieszkamy na dworcu... i jakieś 5 dni przed wyjazdem trafiliśmy na pewnego Brytyjczyka imieniem John, z którym zdążyłam się pokłócić, zwyzywać, dogadać i do dziś mamy mu do spłacenia spory dług wdzięczności, gdyż ów facet, nie przebierajmy w słowach - uratował Nam tyłki. Po przylocie, Naszym oczom pełnym strachu ukazał się Nowy Świat.

Jakie oni mają przepiękne domy. I wszędzie te flagi!



Zaraz po przyjeździe pojechaliśmy z Johnem na zakupy - musieliśmy kupić poduszki, jedzenie i inne duperele. Widząc te wspaniałości, to cudowne miasto, pierwszego dnia zważywszy na zmęczenie odpuściłam sobie wszystko na rzecz snu, ale drugiego, zaraz z rana wyleciałam z domu z aparatem jak rakieta. Zabrałam ze sobą cały sprzęt, torebkę z milionem (niekoniecznie potrzebnych) rzeczy, kurtkę, bo przecież tutaj 15 stopni...


...i okazało się, że mam świetnego, choć Jego mina na to nie wskazuje, pomocnika ;-)
Następnego dnia, czy było to dwa dni później, wybaczcie chronologię, ale dni baaaardzo szybko uciekają, wybraliśmy się do słynnego na cały świat muzeum Titanica.
Sam budynek wygląda imponująco. Przy słonecznej pogodzie, promienie odbijają się od ścian i sprawia to wrażenie, jak gdyby błyszczał szczerym złotem.

Jest to najnowocześniejsze na Świecie muzeum poświęcone, jak zakładano, niezatapialnemu Titanicowi. Wielkość muzeum nie jest przypadkowa - każdy z rogów precyzyjnie oddaje wysokość zbudowanych w Belfaście statków. (oprócz Titanica były to jeszcze Britanic oraz Olimpic). Bardzo ciekawym faktem, o którym nie każdy wie jest również to, iż nawet czas powstawania muzeum jest równy temu, w ile zbudowano statek Titanic - 3 lata. 



 POTWORNIE żałuję, że nie wybraliśmy się tam wcześniej - muzeum było już zamknięte. Patrząc na to z drugiej strony - ma to też plusy. Zdjęcia zrobione podczas zachodu Słońca mają swój urok, nie sądzicie?






Mam nadzieję, że choć w małym stopniu poczuliście się, jak gdybyście byli tu z Nami. Rozpisałam się aż nadto! 
Jeżeli dotarłeś/łaś do końca tej notatki - serdecznie gratuluję. Postawiłabym Ci Guinessa, ale jeszcze tu nic nie zarobiłam, więc przykro mi, ale muszę na razie odmówić.

Trzymajcie się, do następnego :)

Komentarze

  1. Miło sie czytało do porannej kawy 😊 tylko za krótko! Zdjęcia piękne, czekam na kolejne posty. Trzymajcie sie ciepło i pozdrowienia z Gdyni ✌️

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przemijanie? Nostalgia? W życiu!

Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.

O tym, dlaczego warto gadać.