Somewhere over the rainbow...
No dobra. Na wstępie – żyjemy i
mamy się dobrze. Udało się, aż za bardzo. Wróćmy się jednak
trochę w czasie...
Zanim się cofniemy: Wszystkie zdjęcia z tej notatki zostały zrobione telefonem. Wybaczcie brak jakości, ale żywcem nie miałam jak wyjąć lustrzanki z bagażu podręcznego bo raz, że ów bagaż był tak wypchany, że po otwarciu by wybuchnął, a dwa, że samolot był pełniusieńki i żywcem nie dało się dopchać. Wróćmy jednak do tematu.
Ostatnie dni przed wylotem były dla
Nas kompletnym chaosem. Napychaliśmy auto rzeczami, by przewieźć
je do Wadowic, a potem, jak ledwo co dojechaliśmy (myślałam, że
odpadną nam koła, albo zawieszenie, czy cokolwiek tam jest),
wnosiliśmy wszystkie graty przez jakieś dwie godziny.
Potem pojechaliśmy drugi raz do
Krakowa i z powrotem, bo okazało się, że zapomnieliśmy miliona
rzeczy...
W dniu wylotu wstałam przed 7 myśląc,
że jeśli wstanę wcześniej, będę mieć więcej czasu na wszystko.
JASNE, NO OCZYWIŚCIE, ŻE TAK. Byłoby fajnie, gdyby raz coś poszło
po Naszej myśli. Mimo, że udało Nam się spakować w nocy
poprzedniego dnia, od rana miałam pełno pracy. Sprzątanie, zakupy
na raz, na jedno śniadanie żeby reszty nie wyrzucać, miałam
jechać też do centrum, bo moja mama i siostra chciały Nam pomachać
na lotnisku i pomóc z wszystkim. I tak biegaliśmy w koło do 11:30,
a potem pobiegliśmy na autobus, który miał zawieźć nas na
lotnisko. Wewnętrzny spokój poczułam dopiero, gdy wsiadłam do
samolotu. Wszystkie bagaże ważyły tyle, ile powinny, były tak
duże, jak powinny być. Ufff. Zaraz zaraz... spokojnie w
samolocie... Jak to spokojnie, przecież zaraz mamy lecieć, a ja mam
taki lęk wysokości jak stąd do Chin!
Leciałeś kiedyś samolotem? Tak? W
takim razie odpuść tę część, bo będziesz się nabijać, chyba,
że chcesz przeczytać z czystej sympatii.
Nie? Chodź, pokażę Ci jak to jest.
Piękny choć odrobinę nostalgiczny dzień, Słońce świeci po oczach. W kolejce po schodkach na górę, do
wejścia samolotu, tuptałam nogami ze szczęścia. Od zawsze
fascynowało mnie, jak tak wielki stalowy ptak może bez żadnych
problemów wzbić się w górę i polecieć na drugi koniec świata..
Wsiadanie, kołowanie, stewardessy
pokazują, jak obyć się z maskami tlenowymi, kamizelkami (super,
rozbijemy się, Natalia słuchaj), zatrzymywanie się, kołowanie i
tak non stop. Lot opóźnił się o 15, choć wkrótce mieliśmy się
dowiedzieć, że opóźni się dużo więcej...
Nagle samolot ustawił się idealnie
wprost na pasie i zanim pomyślałam, że to już, gwałtownie ruszył
i... nagle horyzont przechylił się tak, że myślałam, że
umrzemy. Widziałam oddalające się domy, drzewa i drogi. Nadal
niebezpiecznie przechyleni, no przecież na pewno spadniemy...
Po kilku chwilach samolot wyprostował
się. Odetchnęłam z ulgą, by znów zawyć we własnym wnętrzu, bo
nagle zaczął gwałtownie skręcać i Nasza strona niemal wisiała
nad tym wszystkim, co tam w dole. Patrzyłam na to, jak
zahipnotyzowana, jednocześnie zastanawiając się, kiedy spadniemy,
no bo to przecież nie jest normalne!!!
Rozpięliśmy pasy, lot w miarę się
ustabilizował i mogłam poświęcić się oglądaniu
nieprawdopodobnie pięknych widoków. Gwałtowne skręty też
przestały mi przeszkadzać, śmieszne uczucie.
Po drodze mijaliśmy dużo samolotów.
I tak minęła godzinka, cudowna i
odprężająca, gdy nagle coś dziwnie zaczęło trząść...
Pilot powiedział przez taki śmieszny
głośniczek, że radzi zapiąć pasy, bo mamy turbulencje. Świetnie,
teraz na pewno spadniemy. I po co tak napychałam do tych walizek, po
to, żeby rozprysły się gdzieś nad wodą lub lądem? Super..
Trzęsło. Uczucie spadania, uczucie
wznoszenia się. Szyby zamarzły, pojawił się na nich szron.
Trzęsło. Trzęsło. Żegnaj
świecie...
To wszystko trwało nie więcej jak 10
minut, ale napędziło mi porządnego stracha. Łukasz siedział obok
wyluzowany – nie był to Jego pierwszy lot, więc nic Go nie
dziwiło. Okazało się, że przez turbulencje będziemy mieć ponad
godzinne opóźnienie. Nasz landlord miał na Nas czekać na lotnisku
– to sobie poczeka...
Tuż przed końcem lotu, gdy lecieliśmy
jeszcze na stałej wysokości, znad chmur wyjrzała piękna, idealnie
widoczna tęcza. Lecieliśmy tuż obok, potem nad nią, wszystko było
takie piękne! Na szybkiego wyjęłam telefon, by zrobić zdjęcie i,
ku mojej dumie, udało się.
Najgorsze było chyba, oczywiście
pomijając fakt turbulencji, lądowanie. Kazano zapiąć wszystkim
pasy i nagle samolot przebił się przez chmury... i leci. U góry
biało, na dole biało, Chryste. A co, jeśli coś pójdzie nie tak
przy lądowaniu i urwie nam się koło, odrywając pokaźną część
podłogi, a w wielką, ziejącą dziurę zostanie porwanych
kilkunastu pasażerów? Wyobrażałam sobie te krzyki wypadających
ludzi, gdy...
Poczułam delikatną wibrację. Ziemia?
Jesteśmy na ziemi! Żyjemy!
Miałam napisać tu także o Naszym
pierwszym dniu i tym wszystkim, ale jak widać, miałam wiele myśli
odnośnie lotu.
Żywa i wybujała wyobraźnia nie
zawsze jest plusem. Gdyby nie ona, żadna z wyżej opisanych,
destrukcyjnych wizji, nie męczyłaby mnie ani przez chwilę.
Przynajmniej było ciekawiej :)
W następnej notatce z radością
podzielę się z Wami Naszymi pierwszymi momentami tutaj. Opiszę to,
co najbardziej mnie tutaj zadziwiło, wyjaśnię, dlaczego nie da się tutaj w spokoju umyć zębów i pokażę
sporą porcję moich najnowszych zdjęć.
Do następnego, trzymajcie się ciepło!
(przynajmniej cieplej, niż ja. Boże, jak tutaj jest zimno!)
hahah loty samolotami są boskie, każdy jest inny :D najważniejsze, że cali Wy i Wasze bagaże dolecieliście ^^
OdpowiedzUsuńp.s trzeba było zostać przy Norge, tu zdecydowanie cieplej :D :*
Nawet nie mów, nie chcę przeżywać więcej tych cholernych turbulencji :D a od kiedy to w Norge jest cieplej, hę? :*
Usuń