Pobądźmy dziś trochę na luzie.
Czasem przychodzi taki moment, w którym
mimo, iż miało się ochotę na prowadzenie światowego, poważnego
bloga, trzeba sobie po prostu pobiadolić. Żadne tu poważne,
strajkowe tematy, żadna historia, tylko czyste, niczym nie zmącone
i niczym nie ocenzurowane myśli. Całą moją ideę szlag jasny
trafił, no bo kto po tej notatce powie, że mój blog jest poważny?
Kto?!
Mój blog winien być esencją Belfastu
z subiektywnego punktu widzenia mojej własnej osoby, niech i tak
będzie. Zamiast chrzanić o niczym, możemy dziś porozmawiać o
lokalsach, opowiem Wam też kilka dziwnych ciekawostek na temat tego
miasta.
Ludzie.
W sumie tutejsi ludzie są bardzo mili.
Przynajmniej na razie, bo nie jesteśmy tu przecież wieki i
przynajmniej dla mnie, bo nie wiem jak dla innych. Ostatnio na
przykład pod PKP (jakie PKP, przecież to nie Polskie Koleje
Państwowe :( jak ja to mam nazwać?!) widzieliśmy rower
przymocowany do płotu. Obie opony sflaczałe bardziej niż ptaszek
80-letniego... cóż, dobrze, sami wiecie. Rower w stanie
opłakanym.Wracając z centrum, znów go minęliśmy i wiecie co?
Ktoś przypiął mu do tego roweru dwie dętki i pompkę. Ujęło
mnie to. Myślę, że u nas w Polsce, toby go jeszcze ukradli, kij
tam, że sflaczały, jak... no, jak opona, co tam, będzie przecie na
złom.
Dobra, już nie gwiazdorzę, chyba
muszę zjeść snickersa...
Wtrąbiłam dużego snickersa, ale nic
nie pomogło. Mój uzależniony od czekolady organizm jest tak do
niej przyzwyczajony, że nie czerpie z niej żadnych właściwości,
ani pozytywnych, ani negatywnych.
Wracając do tematu – podam inny
przykład. Urzędnicy, o których kiedyś jeszcze wspomnę, mam
gdzieś na dysku jakiś pomysł na jakąś notatkę i pamiętam, że
coś o nich było. Tak czy inaczej – jacy oni tutaj są mili!
Potrafią w twoim imieniu wydzwaniać do setki innych ludzi, żeby
tylko ci pomóc. Serio, widziałam na własne oczy! Inni zapraszają
cię na rozmowy w związku z założeniem sobie konta bankowego, a
kończy się na rozmowie o tym, że to Kraków jest lepszy niż
Belfast pomimo zimowych, skrajnie minusowych temperatur. W Tesco,
ludzie zajmujący się rozkładaniem towaru, zamiast ryczeć na
ciebie, że nic nie wiedzą i ty sam nic nie wiesz (no, jakbym
wiedziała, tobym nie zapytała), chodzą wszędzie z tobą i
wskazują ci to, czego szukasz. Życie tutaj jest proste i wygodne.
Kasjerzy w supermarketach mają tyle entuzjazmu ile Polscy świadkowie
Jehowy. Piszę to oczywście w pozytywnym znaczeniu - czyż nigdy nie
byliście w sytuacji, w której jeden z drugim zapukał do drzwi i
spytał z uśmiechem numer cztery, czy nie mamy pięciu minut na
porywającą i odkrywczą niczym Discovery Chanel konwersację o
Jezusie? Zastanawiam się, jak wygląda ich popołudniowa porywająca
konwersacja nad rosołem. Myślę, że do obiadu nie poruszają co
wznioślejszych tematów, może po prostu rozmawiają o typach drzwi,
przez których próg wręcz wpełzają, okraszeni aureolą patosu,
szczęścia i religijnego amoku? Mniejsza, zostawmy może już tych
świadków Jehowy.
Lokalsi mają specyficzne poczucie
humoru. Jak to Irole czy
Brytole (nie obrażam ich, ja
lubię Brytyjczyków, bo Chris Martin z Coldplay jest Brytyjczykiem),
jedyne, co ich napawa optymizmem, to herbata o piątej. Żartuję.
Lokalsi, z którymi miałam do czynienia, są strasznie otwarci. Usta
im się nie zamykają, wiecznie gadają i gadają, opowiadają mi o
człowieku przywiązanym do łodzi i rekinie, który go zjadł,
opowiadają, że oni tysiąc lat temu też byli w Polsce na weselu i
jedyne, co pamiętają, to Kaczuszki,
że Kraków w sumie fajny, chociaż byli tylko na lotnisku czekając
na przesiadkę, no po prostu chcą gadać o WSZYSTKIM. To jest takie
pozytywne, że nie milczą, tylko lubią gadać i gadać i to wcale
niekoniecznie o niczym. Nadchodzi jednak moment, w którym (teraz
uruchom wyobraźnię, drogi Czytelniku), biegniesz do pracy. Patrzysz
na zegarek – Boże kochany, to już kwadrans spóźnienia, a zanim
dobiegniesz, minie kolejny. Biegniesz. Forma tak bardzo zerowa, że
po stu metrach plączą ci się nogi, ale jesteś fighter,
więc biegniesz. Wpadasz do sklepu, bo czeka Cię dziesięć godzin
pracy a w plecaku i lodówce tylko światło z powietrzem. Chwytasz
wodę, jakieś gotowe kanapki, batonik od Cadbury, bo jak żyć bez
słodyczy i pędzisz do kasy. Nie ma kolejki, jesteś szczęściarzem.
Przy kasie stoi pewna pani, wiek około 30 lat, rozmawia z kasjerką.
Stajesz kulturalnie za panią, nie możesz złapać tchu, czekasz i
mimochodem słuchasz. A panie rozmawiają o tym, co wczoraj w
telewizji, o praniu w pralce i o tym, że pralki to jednak teraz są
beznadziejne, no bo na jakieś smartfony, a kto to widział, żeby
każdy miał smartfona. O tym, że w pobliskim Fish'n'chips
strasznie się frytki popsuły, że ociekają gównianym tłuszczem i
są niemożliwe do strawienia. Uśmiech od ucha do ucha, a ty
czekasz. Pięć minut później czekasz i cię krew zalewa. Boże.
Możesz pożegnać się z pracą, szef nawet nie pozwoli Ci tam
wejść, albo dowali Ci na ostatni dzień takie overtime'y
(nadgodziny), że będziesz
płakać i kwiczeć. W końcu zwracasz uwagę najdelikatniej jak
możesz, panie z uśmiechem odrywają się od wciągającej rozmowy i
zostajesz obsłużony, masz pełne gacie w obawie przed szefem i mózg
pełen przekleństw, ale dostajesz paragon, bierzesz rzeczy i
biegniesz.
I to jest
największym minusem tejże gadatliwości i cierpliwości
Brytyjczyków.
A teraz coś,
czego na pewno nie wiecie o tym mieście. No i w ogóle o
Wielkiej Brytanii, czy tam Irlandii Północnej, no chyba, że tu
byliście, ale przyjmijmy jednak, że Was tu nie było.
- Chodzisz w Polsce na grzyby? Super sprawa, polecam. W Irlandii Północnej zbieranie grzybów jest objęte prawnym zakazem i nazywane „podkradaniem grzybków królowej”. Serio. Podobno lasu pilnują jacyś strażnicy.
- Żeby kupić cokolwiek, co zawiera ibuprofen, musisz mieć 18 lat i pokazać ważny dowód osobisty. Świetnie. Wybiegasz z domu, cholerna głowa pęka z bólu, w kieszeni piątak i lecisz do sklepu, a tam ekspedientka każe pokazać ci dowód, który zostawiłeś pół godziny drogi stąd. Czy ja pisałam, że życie tutaj jest proste i przyjemne?
- Za nic w świecie nie znajdziesz tutaj chipsów paprykowych, jak na ironię, moich ulubionych. Uświadczysz za to miliardy paczek chipsów octowych, lub o smaku sosu Worcester. Czy ktoś to je?
- Gdzie podziały się sklepy zoologiczne? Co prawda, większości miasta na oczy jeszcze nie widziałam, ale to całkiem podobnie, jak ze sklepami zoologicznymi. W ogóle zwierzęta są tutaj rzadkością. Mamy na ulicy jednego kota, czasami widuję kogoś z psem. Czasami.
- Umówmy się, że chcesz zrobić zdjęcia do paszportu. Biegasz po całym Belfaście, szukasz fotografa – nie ma. NIGDZIE. Wiecie, kto tu robi zdjęcia do dowodów? Nie uwierzycie. Ludzie pracujący w aptekach. SERIO.
- Wszystko, co niezdrowe, sprzedaje się tutaj w hurtowych ilościach. Po co ci jedna puszka coli, skoro możesz kupić szesnastopak. Po co ci kit kat, skoro możesz kupić za funta 16 wafelków. Nie kupisz jednej paczki chipsów – 5 najmniej. Jak tu żyć i nie tyć? A teraz tym bardziej mnie zranicie mówiąc, że mam tego wszystkiego nie próbować...
Rzeczy, o których
nawet by się nie pomyślało, jest tutaj znacznie więcej. Mój mózg
jest po prostu wyprany, od trzech dni mam migrenę i dużo pracuję,
ale jest w porządku. Musicie wybaczyć mi opóźnienie – nie
byłabym sobą, gdybym się nie spóźniała... Nie, nie zrobiłam
tego specjalnie.
Jakże cieszę się, że mogliście mnie dzisiaj poznać od tej prawdziwej strony. Widzimy się - już na pewno - w przyszłą niedzielę. Szykujcie się na sporą dawkę zdjęć, bo w ten piątek wybieram się na wycieczkę.
ps. I nie rozmawiajcie ze świadkami Jehowy ani o Jezusie, ani rosole, ani o tym, co grają na Discovery.
Do następnego!
Komentarze
Prześlij komentarz