Z pamiętnika (nie)typowej kobiety.

Cześć!

Pamiętacie, jak pisałam Wam o tym, jak najczęściej nazywam pliki? (tylko po co o tym mówiłam?) Zamiast wstępu proponuję wgląd w dzisiejszą listę plików, które posłużą mi do opublikowania tego, co mam zamiar Wam opowiedzieć.


Interpretacja należy do Was, ja pozostawię to bez komentarza. Dzięki pisaniu odkrywam nieskończone pokłady... niech będzie - kreatywności.

Kobietą typową co najmniej mogłabym rzec, nie jestem. Że nietuzinkową również nie powiem, to słowo kojarzy mi się z tym jakże sławnym w internecie stwierdzeniem typu „nie znasz, to nie oceniaj” „nie jestem jak wszystkie” czy mojego fejwrita w każdym calu: „jeśli nie możesz mnie znieść jak jestem najgorsza, to nie zasługujesz na mnie, kiedy jestem najlepsza”. Och.
Offtopy jakieś już od samego początku. Moje gadulstwo jest nie do opanowania.

Dziś, moi kochani, chciałam opowiedzieć Wam nietypową, jak na tego bloga, historię. Zacznę, jak zwykle, od samego początku.

Niestety nie można być parą papużek nierozłączek całe życie. Ja i Łukasz zwykliśmy pomagać sobie zawsze, gdy tego potrzebujemy od 18 września 2012 roku (tyle czasu z jednym facetem! Od dziecka wyobrażałam sobie, że najdłużej dwa tygodnie i po prostu wywalę delikwenta z domu) Zawsze lepiej dogadywałam się z facetami, ale to już przegięcie! Mimo iż od przyjazdu do Belfastu bardzo, bardzo się nawzajem wspieramy...

- Dobra. Idziemy do sklepu, ja płacę, ale Ty pytasz.

- To ja mówię, że piwo, a Ty zamawiasz jedzenie, okej?

- Ja zadzwonię na dzwonek i wejdę pierwsza, ale Ty mówisz.

- Powiedz, kiedy przyjechaliśmy i że szukamy pracy(…) to ja powiem pani bankier, że jesteśmy tu dopiero trzy dni i nie mamy potwierdzenia adresu, a Ty powiesz resztę.
- Okej.
(Na co ja, uśmiechnięta od ucha do ucha mówię pani bankier, że "jesteśmy tu od trzech lat")

…przychodzą wreszcie czasy, gdy tylko ciebie wzywają do agencji pracy, tylko po ciebie dzwonią, piszą, czy zapraszają na badania. I tak pewnego, pięknego dnia poszłam do centrum oddalonego o pół godziny drogi spacerkiem do agencji, w której wypełnianie papierów zajęło mi 15 minut, a do domu wróciłam cztery godziny później. Tak, cztery cholerne godziny.
Postanowiłam nie tylko Wam opowiedzieć tę historię, ale także postaram się odtworzyć ją w formie zdjęć. Możecie się śmiać, zaparzyć sobie jakąś dobrą kawkę, proszę bardzo. Nigdy w życiu nie byłam w takiej sytuacji. Zgubić to się każdy przecież zgubił, ale żeby w tak ciapowaty sposób, cztery godziny, to trzeba być mistrzem.

Zgubienie się w mieście w tych czasach brzmi co najmniej śmiesznie. W dobie technologii, gdzie każdy ma dostęp do internetu jak można się zgubić?! Owszem, używam GPSa i to bardzo często, tym razem jednak postanowił się na mnie wypiąć. Świetnie, rozglądam się... i nic. Straciłam punkt orientacji, którym był słup (jeden z jakichś sto trzydziestu identycznych w centrum) i zaczęłam krążyć tam i z powrotem jak ta sierota, patrząc po tabliczkach z nazwami ulic, pomijając fakt, że nie wiem, po co to robiłam, bo i tak nic mi nie mówiły. Nic a nic.


Po upływie półtorej godziny z miną kota srającego na puszczy...

(tak to mniej więcej wyglądało)


...zaczęłam pytać ludzi, jak mogę dojść tam i tam. Każdy prowadził mnie w inną stronę, w rezultacie chodziłam w kółko, choć wydawało mi się, że jestem już niedaleko domu.



Po czasie zaczęłam zwracać uwagę na zaparkowane samochody i tak jakimś cudem odnalazłam drogę do domu.

Czułam się, jakbym przeszła pielgrzymkę na Jasną Górę w Częstochowie na kolanach.

Apeluję zatem. Jeśli nie znacie jeszcze miasta na tyle dobrze, by wrócić do domu, kupcie sobie mapę.


A jeśli o mapie mowa... miałam ją w torebce od samego początku.

Komentarze

  1. Fajnie byłoby poczytać Cię czasem w gazecie;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przemijanie? Nostalgia? W życiu!

Nie czeka na Was tu nic nowego. Mieliśmy tylko Wakacje w Polsce i prawie wpadliśmy samolotem do morza. Tylko tyle.

Dziś widzimy się po raz ostatni.