ICP #5: Świat, w którym czekiwania i plany < Rzeczywistość
**Uwaga. Informacja dla ludzi starszych, o których wiem, że czytają mojego bloga, a mają prawo czegoś nie wiedzieć. Wszystkie słówka podkreślone na inny kolor to linki, w które możecie kliknąć i cieszyć się muzyką. Śmiało :) **
Jest niedziela, 25 lipca. Dzień, w
którym dodałam wpis o turystach.
Wiem, co
czeka mnie za tydzień w sobotę i wiem,
że m u s z ę zacząć
pisać już teraz. Czasem marzę o tym, żeby przysiąść na
piętnaście minut i pochrzanić o jakichś bzdetach, ale potem
myślę, że dużo lepiej stawiać na jakość i trochę się nad tym
napocić, niż pogadać o niczym i odejść z uśmiechem zwycięzcy
na ustach.
Jeśli
chodzi o terminy, jestem przypadkiem skrajnie krytycznym. Nienawidzę
zobowiązań, a od tych długoterminowych uciekam jak
krótkodystansowiec na olimpiadzie. Gardzę jakimikolwiek terminami,
najchętniej wyrzuciłabym kalendarz, razem z zegarkiem i wszelakimi
grafikami i spaliła to w cholerę. Bo rozumiecie, to u mnie jak z
długami. Wiem, że czeka mnie opowieść o tym, jak właściwie było
na mojej Islandii i że wcale nie będzie to łatwe ani do opisania,
ani do ukazania. Zdjęcia krzyczą o pomniejszenie, o znak wodny, nie
mieszczą się już w folderach. Treść krzyczy o redakcję, a mózg
o jakikolwiek polot. I tak budzę się rano i pierwsza moja myśl to
„hej, siadaj do kompa, masz czas do soboty”. I już mam dzień z
głowy. Podświadomość cały czas każe mi działać, przez co
zniechęcam się na dobre. Na przykład kolejna pokusa – fajnie
dodać wpis w sobotę, ale mam zapisane robocze pięć linijek pod
tytułem „piszę, bo muszę, więc srał to pies”, a potem Łukasz
zadaje mi pytanie, czy nie chcę iść z nim na
godzinkę do
centrum pograć w Pokemony.
Ta
godzinka zamienia
się oczywiście w osiem, więc wieczorem patrzę jeszcze na zegarek
licząc na to, że może jakimś cudem się wyrobię, aż tu nagle
wyskakuje kolejny Ghastly, więc twierdzę, że trudno, przeboleję,
znowu zawiodłam te cholerne terminy (a Ghastly uciekł).
I tak budzę się codziennie rano i idę z tą myślą do pracy.
Wieczorem, gdy czuję, że mam jeszcze na tyle siły, by o czymś
napisać przez pół godziny, mózg mówi „idź spać, nie
pierdziel”, więc słucham go posłusznie i idę spać choć wiem,
że mogłabym może napisać cokolwiek sensownego w ciągu tych
kilkudziesięciu minut. Tak wygląda moja cotygodniowa batalia z
terminami.
Tym razem jednak stanę na rzęsach, na brwiach, małżowinach
usznych i na całej tej górze woskowiny żeby tylko napisać to, co
mam w głowie i pokazać Wam możliwie najwięcej wszystkiego, co
chciałabym Wam pokazać. I chciałabym, żeby było to idealnym
odzwierciedleniem tego, jak to widzę.
Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić, że lecicie samolotem w
jakieś miejsce i dobrze wiecie, jaki jest Wasz cel podróży, a
potem lądujecie na lotnisku i nadal kompletnie nie wierzycie w to,
gdzie jesteście? Ja też sobie tego nie wyobrażałam, do czasu.
Potem koła uderzyły o pas i miałam wrażenie, jak gdybym
zatopiwszy się w świeżo wypranej pościeli opadła na miękką
poduszkę. W tamtym momencie zupełnie straciłam kontakt z
rzeczywistością. Myślę, że astronauci doznają właśnie tego
samego. Albo ten – jak mu było na imię? - ten gość, który
skoczył z atmosfery. On tam siedział na tej małej platformie i dam
sobie uciąć obie ręce, że czuł to samo.
Wszędzie były kamienie. Wszystkie znaki były przetłumaczone na
angielski, a ja, zakochana w islandzkim, patrzyłam tylko na ich
rodzimą wersję wzdychając, że mimo iż brzmią pięknie, gówno z
nich rozumiem.
Bałam się, że nie znajdziemy faceta z wypożyczalni samochodów.
Potem bałam się, że trzynasta rzeka podleje nam silnik, że wpadnę
do wodospadu, Łukasz rzuci mi się na pomoc i oboje umrzemy, że
zwieje mnie z klifu i że wiatr w nocy przewróci nam samochód, a
potem nie bałam się już kompletnie niczego.
Strach
to dziwna rzecz. Czasem
nawet irracjonalna. Faceta znaleźliśmy, nic nas nie podlało, nie
umarliśmy. To tylko moja głowa.
Podróż do Reykjaviku wyglądała jak każda inna. Dopiero niedaleko
od stolicy ujrzeliśmy kilka gór i zaczęłam po cichu wierzyć, że
naprawdę tu jestem. Miasto, jak miasto, trochę wody, port, kościół.
Dużo bananów i sklepików z pamiątkami. Wstrętny makaron z orzechami, który na początku był dobry, a potem, zatopiony w tym brązowym sosie, smakował beznadziejnie. I nachosy Łukasza, które okazały się dwiema porcjami na jednym talerzu, a on zamiast je zjeść, rozgrzebał je i zrobił z nich górę. Górę i makaron, za które zapłaciliśmy chyba z milion.
Dużo bananów i sklepików z pamiątkami. Wstrętny makaron z orzechami, który na początku był dobry, a potem, zatopiony w tym brązowym sosie, smakował beznadziejnie. I nachosy Łukasza, które okazały się dwiema porcjami na jednym talerzu, a on zamiast je zjeść, rozgrzebał je i zrobił z nich górę. Górę i makaron, za które zapłaciliśmy chyba z milion.
Byłam pod domem Człowieka, który to wszystko rozpoczął.
Napisałam do niego list i wrzuciłam do jego skrzynki na listy.
Odkąd pamiętam, na Islandię wołał mnie Zew.
Zew, który męczył mnie dniem i nocą. Najczęściej w środku nocy lub za dnia, gdy miałam do zrobienia masę ważnych rzeczy. Męczył i wołał. Wzywał. Przyciągał do wyspy i nie pozwalał o niej zapomnieć. Wiecie, jak niemożliwie ciężko o tym opowiedzieć Nie umiałam o tym nikomu powiedzieć, bo tego niemal nie da się opisać. Po kilku latach, gdy Zew stawał się coraz silniejszy, udało mi się go zdefiniować nie w słowach, a w muzyce. Brzmi dokładnie tak.
Zew, który męczył mnie dniem i nocą. Najczęściej w środku nocy lub za dnia, gdy miałam do zrobienia masę ważnych rzeczy. Męczył i wołał. Wzywał. Przyciągał do wyspy i nie pozwalał o niej zapomnieć. Wiecie, jak niemożliwie ciężko o tym opowiedzieć Nie umiałam o tym nikomu powiedzieć, bo tego niemal nie da się opisać. Po kilku latach, gdy Zew stawał się coraz silniejszy, udało mi się go zdefiniować nie w słowach, a w muzyce. Brzmi dokładnie tak.
Najzabawniejszy jest fakt, że po całej Wyprawie Życia, gdy słucham
tego utworu, mam wrażenie, że opowiada o najpiękniejszym tygodniu
mojego życia. O każdym szczególe, miejscu, świetle.
Jechaliśmy przed siebie, jednostajnie, cały czas. Niczym nie
ograniczeni, nigdzie się nie spieszyliśmy. Bo po co. Mamy ochotę
zatrzymać się nad wodospadem, to się zatrzymujemy. To było
pierwsze, magiczne miejsce Islandii, które zobaczyliśmy w drodze ze
stolicy do nieznanego punktu B.
Łukasz po prostu zahamował i powiedział „Wysiadaj. Musisz to
zobaczyć.” Wysiadam. I nie dowierzam. Płaczę. Wyciągam aparat,
telefon, obiektywy, wszystko mi spada. Za mną przechodzi mama ze
stadem malutkich kaczuszek. A ja tam stoję w tych łubinach, patrzę
i wciąż nie wierzę. I płaczę ze szczęścia.
Godzina 19, podjeżdżamy pod bramę. Wysiadamy. Glymur, dojście w
jedną stronę zajmuje trzy godziny. Idziemy? Idziemy.
Trzy razy prawie spadliśmy z klifu i umarliśmy, przechodziliśmy po
moście, który w rzeczywistości był cienkim pniem zawieszonym nad
rwącą rzeką, która kończyła się gdzieś na dole wodospadem.
Tysiąc razy dopadło nas ostateczne zmęczenie. Ostateczne tak
bardzo, że nie masz sił iść ani metra dalej. Ale poszliśmy, o
wiele dalej.
Moment, w którym stanęliśmy na szczycie i zauważyliśmy ogromny,
nieprawdopodobnie ogromny wodospad. Miał jakieś sto metrów.
Wikipedia mówi, że ma 198 metrów. Całkowicie jej wierzę.
Obok wodospadu, na małych półkach skalnych, spały miliony mew.
Przed 24 zeszliśmy na dół i pojechali dalej przed siebie.
Przydałoby się poszukać miejsca noclegowego, ale krążymy i
dopiero po drugiej w nocy udaje nam się znaleźć miejsce, w którym
bardzo wieje, bo wokół jest płasko, z drugiej strony ulica, a za
ulicą wielkie, ośnieżone góry. Wstaję rano, lodowato. Pierwsza
noc w życiu pod namiotem. Otwieram zamek i nie wiem, gdzie jestem.
Oczom nie wierzę. Od tego czasu to uczucie doskwierało mi co dzień
rano, zaraz po otwarciu namiotu.
A potem? Gigantyczne gejzery śmierdzące parówkami gotowanymi w
czajniku i zgniłym jajem. Pomarańczowa gleba, pomarańczowe potoki.
Lodowce, które wydają dźwięk, gdy się topią. To dziwne, ale
przysięgam, słyszałam to! Dźwięk jest niepodobny zupełnie do
niczego.
Widzieliśmy wulkany. Czarne plaże (brzmią jak Kveikur) Nabrałam czarnego piasku do
słoika po koncentracie pomidorowym, który wiozłam w plecaku z
samego Belfastu. Potem jechał w bagażniku, a na końcu - już
pełny, traktowany jak trofeum – ostrożnie, owinięty ubraniami,
w walizce.
Musieliśmy chodzić dużo i czasami było przeraźliwie zimno.
Czasami mokro, gdy weszliśmy za Seljalandsfoss. Nigdy wcześniej nie
byłam za wodospadem.
Był moment, w którym wjechaliśmy do parku narodowego, bo tam miał
być mój wymarzony klif z Glósóli. Miał istnieć naprawdę.
Więc jechaliśmy przez 16 rzek i nie było tam żadnych mostów.
Podlewało pod same drzwi. Łukasz jechał tak pierwszy raz. 16 rzek,
wielkie kamienie i żwir.
NA MARNE.
Okazało się, że tam nie ma mojego klifu a jest jedynie góra,
która ma tę samą nazwę. Mimo, że byliśmy zawiedzeni, nie było
czego żałować, okolica była pełna puchatych od mchu gór, skał
obrośniętych kwiatami i czarnego piasku. Zostaliśmy tam na
godzinę, czy dwie, bo po co było się spieszyć.
Tam Łukasz poprosił mnie o rękę. I w tym momencie zapomniałam o
tym, że byłam zawiedziona i o wszystkim innym wokół. Kompletnie.
Byliśmy My, Islandia i w promieniu najbliższych dziesięciu
kilometrów nic więcej.
Będę żoną.
A potem nastąpił przełom. Stanęliśmy na poboczu, żeby popatrzeć
na Eyjafjallajökull. Obok podjechał ogromny autokar z milionem
Chińczyków. Wszyscy dosłownie z niego wyskoczyli i zaczęli
pstrykać zdjęcia WSZYSTKIEMU. Nie minęły dwie minuty, a ktoś
zaczął zaganiać ich z powrotem do autobusu. Więc weszli, z
pokrzywdzonymi minami, z poruszonymi zdjęciami, i odjechali dalej. W
tym momencie zdałam sobie sprawę – a po co się spieszyć i
spędzić tydzień w trasie, skoro możemy objechać południe? KTO
POWIEDZIAŁ, że mamy objechać całą wyspę? Mam robić przez
tydzień zdjęcia z drogi, zatrzymywać się na pięć sekund i
odjeżdżać jak ci biedni Chińczycy? Nie ma takiej opcji. W tym
momencie podjęliśmy decyzję, że zostajemy na południu i
objedziemy ile się da. Bo przecież wrócimy. Wrócimy, w tę, czy
następną zimę, właśnie na północ. W taki oto sposób plany
zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni i z objazdu całej wyspy
został nam najpiękniejszy w życiu tydzień pełen
nieprawdopodobnych widoków.
Byliśmy w Viku, gdzie było pięknie, ale padało, a potem wiało.
Były wichury i straszny sztorm.
Spaliśmy w aucie z nogami w bagażniku i autem trzęsło całą noc tak bardzo, że zmrużyłam oczy na jakieś dwie godziny. Trzęsło autami, budynkami, kamperami, wszystkim.
Spaliśmy w aucie z nogami w bagażniku i autem trzęsło całą noc tak bardzo, że zmrużyłam oczy na jakieś dwie godziny. Trzęsło autami, budynkami, kamperami, wszystkim.
Pamiętam moment, w którym jechaliśmy, w głośnikach leciał
Staralfur, Słońce świeciło w oczy i nie musieliśmy się
niczym przejmować. W moim wnętrzu panował taki spokój, jakiego
nigdy wcześniej nie czułam.
Wjeżdżaliśmy na Dyrhólaey, gdzie droga była stroma, ulica tak
wąska, że wydawała się jednokierunkowa a trzy metry za skrajem
parkingu była przepaść sto metrów w dół. Tam wiało, ale było
pięknie i było widać plaże, które wydawały się czarno-białe,
tymczasem wcale takie nie były.
Odkryliśmy źródełko pośrodku niczego, które było idealnej na
dwie osoby wielkości i miało ze czterdzieści stopni.
Wygrzaliśmy się tam tak, że rumieńce nie schodziły z twarzy
przez kolejne trzy godziny, a potem spaliśmy pomiędzy wulkanem,
jeziorem a górami i latało nad nami z milion ptaków (i dwa miliony
komarów).
Klif w kształcie zamku, południowo-zachodnie wybrzeże Islandii
wygląda jak zupełnie inne miejsce.
Ostatni dzień i to, na co
najbardziej czekałam – klif z Glósóli. Moje największe z największych marzeń, moje Miejsce na Ziemi.
Słuchawki na uszy i idę, potem chód zamienia się w bieg, og hér ert þú, glósóli...
Zatrzymuję się kilka metrów przed przepaścią. Uczucie cudowne tak, że nie ma szans, by je opisać.
Patrzę na Łukasza – stoi na równoległym klifie, pokazuje kciuka
w górę, czyli, że wyszło. Zrobił chyba ze czterdzieści zdjęć tylko po to, by wyszło choć
jedno. By choć jedno było idealne.
...To zaledwie urywki wspomnień. Zdania i uczucia wyrwane z
kontekstu. Całość jeszcze nie poukładała się w mojej głowie.
Zmiana planów była warta tego wszystkiego. W imię czego mamy się
spieszyć? Plany, cele? Czekają na mojej mapie w google maps.
Poczekają do zimy, tej, czy następnej. Islandia jest przecież
blisko, a poza tym, oprócz odnalezienia swojej duszy i doświadczenia
wszystkiego utwierdziłam się w fakcie, że niemożliwe nie
istnieje. Więc wrócę tam, pełna cholernej radości, która
sprawia, że mam ochotę wybuchnąć. Wrócę.
Jeśli ktoś mówi Wam, że nie możecie czegoś zrobić, spakujcie
walizki, wystawcie środkowy palec i odpowiedzcie "Tak? No to
patrz."
Einstein powiedział kiedyś bardzo mądre słowa:
"Kiedy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi
ktoś, kto tego po prostu nie wie i to robi."
Z tą myślą zostawiam Was do następnego wpisu.
Zajrzyj także:
Zajrzyj także:
Komentarze
Prześlij komentarz