Wpis specjalny: rok zagranico!
Pamiętam to jak dziś. To był wtorek, siódmy lipca.
W piątek wymieniliśmy pieniądze i biegaliśmy po marketach, żeby nakupić jedzenia do wtorku i ani chwili dłużej.
Cały weekend zajęło Nam wywożenie rzeczy do piwnicy mojego domu. Samochód był tak skrajnie zapchany, że wjechawszy w kolejną dziurę martwiliśmy się, czy bagażnik nie odpadnie i czy nie zawali się pod Nami podwozie. Był przerażający upał i cały weekend tak grzało, chyba ze czterdzieści stopni. I pamiętam, jak zwieźliśmy te rzeczy w niedzielę, zaczęliśmy to wypakowywać i wynosić, a mama krzyczała, że "szopę robimy a niedziela jest". Wchodząc osiemsetny raz po schodach do piwnicy obładowana rzeczami po szyję myślałam, że umrę, a tu jeszcze stare rzeczy trzeba było powynosić i posprzątać, coby drzwi można było jakoś domknąć.
Dramat. Cały dobytek dwóch lat wpakowany byle jak do samochodu i odwieziony do piwnicy, czy do mojego starego pokoju, w którym przeżyłam osiemnaście lat mojego życia. Z pozoru nie do ogarnięcia, ale mieliśmy tak mało czasu, że kto w ogóle o to dbał.
W poniedziałek sprzedaliśmy samochód. Płakałam, gdy usłyszałam znajomy ryk silnika, który należy już do kogoś innego. Nasz pogromca szos służy jakiemuś studentowi z AGH, który pomyślał, że to super okazja i kupił Nasze zielone ferrari za okazyjną cenę przedwyjazdowego desperata.
Spaliśmy na gołym łóżku, bez poduszek, pod gryzącym kocem. Nie było nic, wszystko wywieźliśmy. Dobrze, że było lato.
Nadszedł wtorek. Przyjechali do Nas mama i siostra z synkiem, cała trójka do pomocy. Wyjechałam przed nich na Mateczne, żeby nikt się nie zgubił. To, co działo się później, to był już po prostu chaos. Wszystko fruwało, biegaliśmy, wyrzucaliśmy masę rzeczy, o których zapomnieliśmy w weekend. Było ciężko. Walizki walały się pod nogami, a trzeba było pozamiatać pokój. Czas leciał tak, że nie mogłam w to uwierzyć, bo nawet nie miałam czasu, żeby o tym pomyśleć. Buty, stare klapki jakieś, upychanie do walizek niepotrzebnych rzeczy. Sprawdzanie, czy bilety są, kiedy jedzie autobus na lotnisko. Wszystko w biegu, w chaosie, wszyscy krzyczą. Oddajemy klucze, ściskamy właściciela, wszystkiego dobrego.
Ledwo zdążyliśmy na czas. Autobus jechał ze czterdzieści minut jak zawsze wypchany ludźmi.
Na lotnisku szybkie pożegnanie, nie chciałam płakać, ale wyszło jak zwykle. Wszyscy nie chcieliśmy płakać, ale polegliśmy na amen. I w bieg, w nieznane, nie wiem co się dzieje, jestem pierwszy raz na lotnisku. Biegnę za Łukaszem, pędzimy do bramek, ktoś każe ściągać mi pasek. Myślę - cholerny pedofil. Łukasz mi mówi, że muszę i nikt mi krzywdy nie zrobi. Ściągam. Przechodzimy. Nasza trójka aniołów pomocników stoi na tarasie i wypatruje pomarańczowego samolotu.
Szlag. Zapomniałam nożyczek do paznokci. Pieprzyć to. Teraz już nic nie odzyskam. Kupię sobie brytyjskie.
Wsiadamy do samolotu, jestem w szoku, ogromna maszyna, wszystko takie nowe i ładne. Ładnie pachnie, a stewardessa, która nas wita, ma ładny uśmiech. Siadamy, mam miejsce pod oknem.
Nagle ruszamy, kołujemy, potem wgniata mnie w fotel i robi mi się słabo. Chyba z podniecenia i niedowierzania. Mam ochotę wgnieść głowę w okno, żeby mieć lepszy widok. Z góry macham do Polski, bo nie wiem, kiedy zobaczymy się następnym razem.
Jesteśmy w powietrzu, lot jest spokojny, nie odrywam nosa od okna. Jak taka kupa żelastwa może tak szybko latać?
Trochę przerażeni patrzymy na siebie, bo wylądujemy i potem to już nie wiem. Nie wiemy, co spotka Nas po drugiej stronie, nie wiemy, jak tam jest, jacy są ludzie i co jak wygląda. Umówiliśmy się z naszym nowym, północno-irlandzkim właścicielem, że odbierze Nas z lotniska. Ale wykołuje Nas, Łukasz, zobaczysz. Sto procent.
Lecimy, czuję, że kocham latać. Łukasz udaje znudzonego weterana lotów samolotem choć wiem, że w głębi serca czuje to samo, co ja.
Słyszymy, że w Belfaście jest trzynaście stopni. Pilot ogłupiał, albo źle zrozumieliśmy. W Krakowie było trzydzieści dziewięć, a w Belfaście trzynaście i nie, nikt nie ogłupiał.
Lądujemy. Dziwne uczucie, ale jest dobrze, miękko. Wysiadamy, lotnisko jest wyściełane miękkim dywanem. Wszyscy mówią po angielsku. Nie wiem, co się dzieje. Idziemy do poczekalni, widzę faceta w koszulce Rolling Stonesów i biegnę do niego z pewnością, że to on. Zatrzymuje mnie Łukasz i wtedy zdaję sobie sprawę, że ten facet to kompletnie inny typ niż ten, którego szukamy.
Chodzimy i nie ma. Nie mamy brytyjskiego numeru więc nie możemy zadzwonić. Próbuję z kradzionego wifi dzwonić na Skype - nie odbiera. Mówiłam, że nas wystawi. MÓWIŁAM.
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba to on do nas dzwoni. Każe czekać w drzwiach jakiegoś hotelu mówiąc, że już jedzie. Idziemy do tego hotelu nie zdając sobie sprawy z tego, że nie będziemy tu ostatni raz i w przyszłości jeszcze porządnie się tutaj nastoimy.
Po czterdziestu minutach zajeżdża jakieś auto. Ktoś Nam macha. Biegniemy. On. Chryste, jaka ulga.
Gadamy do niego, ale jestem zamrożona strachem, nie potrafię się odezwać po angielsku, czuję, że mam pustkę w głowie. Przełamuję się choć nie gadam dużo. Nowy dom pachnie zupełnie inaczej. Zostawiamy rzeczy i Nasz nowy właściciel - John, zawozi nas do tesco. Tam kupujemy cokolwiek do jedzenia, wycieńczeni ciągłym pośpiechem bierzemy co popadnie, pani przy kasie pyta nas o siatkę, zwrot wydawałby się prosty, a ja stoję i nic nie rozumiem. Jedziemy po pościel, potem wracamy do domu, jemy i kolejno najpierw Łukasz pada na łóżko wykończony stresem, pośpiechem i migreną, a potem ja, mająca przesyt wszystkiego mała głowa, która nic nie rozumie i nic nie ogarnia.
Śpimy długo i jeszcze dłużej nic nie rozumiemy, nie wiemy, gdzie jesteśmy, jakie są mechanizmy tego kraju, gdzie prowadzą te wszystkie drogi i jacy są ludzie, których mijamy.
Dzisiaj? Rano długi spacer. Grałam w nową grę, wypuścili te całe Pokemony, więc wyszłam w teren na dwie godziny. Wróciłam i zaczęło padać. Za czterdzieści minut idę do pracy, do mojej czwartej pracy w Belfaście. Bogatsza w doświadczenie wiem, co mnie czeka. Dziś jest czwartek, więc będziemy mieć konkretny zapieprz, ale nie dbam o to. Mam pracę, to mnie cieszy i tyle mi wystarczy, już dawno oduczyłam się narzekać.
Pewnie będzie padać, gdy będę pruła lewą stroną drogi na moim nowym, błękitnym rowerze miejskim. Może zdążę dojechać w dziesięć minut, i tak prawie zawsze jestem spóźniona.
Spakowaliśmy swoje życie w trzy walizki i polecieliśmy, wydawać by się mogło, na drugi koniec Świata.
W ciągu ostatniego roku ilość niespodzianek i zwrotów akcji przekroczyła bezwzględne maksimum. W ciągu ostatniego roku nabyliśmy więcej doświadczenia i zaradności, niż w ciągu większości Naszego życia. Poprzekraczaliśmy tyle granic, nie tylko tych fizycznych, ile się dało.
Nie wiem jakim cudem, ale jeszcze żyjemy i mamy się całkiem nieźle.
Życzę Nam samych tak pomyślnych lat. No, może tylko bez tych wszystkich depresji i beznadziejnych szefów.
W piątek wymieniliśmy pieniądze i biegaliśmy po marketach, żeby nakupić jedzenia do wtorku i ani chwili dłużej.
Cały weekend zajęło Nam wywożenie rzeczy do piwnicy mojego domu. Samochód był tak skrajnie zapchany, że wjechawszy w kolejną dziurę martwiliśmy się, czy bagażnik nie odpadnie i czy nie zawali się pod Nami podwozie. Był przerażający upał i cały weekend tak grzało, chyba ze czterdzieści stopni. I pamiętam, jak zwieźliśmy te rzeczy w niedzielę, zaczęliśmy to wypakowywać i wynosić, a mama krzyczała, że "szopę robimy a niedziela jest". Wchodząc osiemsetny raz po schodach do piwnicy obładowana rzeczami po szyję myślałam, że umrę, a tu jeszcze stare rzeczy trzeba było powynosić i posprzątać, coby drzwi można było jakoś domknąć.
Dramat. Cały dobytek dwóch lat wpakowany byle jak do samochodu i odwieziony do piwnicy, czy do mojego starego pokoju, w którym przeżyłam osiemnaście lat mojego życia. Z pozoru nie do ogarnięcia, ale mieliśmy tak mało czasu, że kto w ogóle o to dbał.
W poniedziałek sprzedaliśmy samochód. Płakałam, gdy usłyszałam znajomy ryk silnika, który należy już do kogoś innego. Nasz pogromca szos służy jakiemuś studentowi z AGH, który pomyślał, że to super okazja i kupił Nasze zielone ferrari za okazyjną cenę przedwyjazdowego desperata.
Spaliśmy na gołym łóżku, bez poduszek, pod gryzącym kocem. Nie było nic, wszystko wywieźliśmy. Dobrze, że było lato.
Nadszedł wtorek. Przyjechali do Nas mama i siostra z synkiem, cała trójka do pomocy. Wyjechałam przed nich na Mateczne, żeby nikt się nie zgubił. To, co działo się później, to był już po prostu chaos. Wszystko fruwało, biegaliśmy, wyrzucaliśmy masę rzeczy, o których zapomnieliśmy w weekend. Było ciężko. Walizki walały się pod nogami, a trzeba było pozamiatać pokój. Czas leciał tak, że nie mogłam w to uwierzyć, bo nawet nie miałam czasu, żeby o tym pomyśleć. Buty, stare klapki jakieś, upychanie do walizek niepotrzebnych rzeczy. Sprawdzanie, czy bilety są, kiedy jedzie autobus na lotnisko. Wszystko w biegu, w chaosie, wszyscy krzyczą. Oddajemy klucze, ściskamy właściciela, wszystkiego dobrego.
Ledwo zdążyliśmy na czas. Autobus jechał ze czterdzieści minut jak zawsze wypchany ludźmi.
Na lotnisku szybkie pożegnanie, nie chciałam płakać, ale wyszło jak zwykle. Wszyscy nie chcieliśmy płakać, ale polegliśmy na amen. I w bieg, w nieznane, nie wiem co się dzieje, jestem pierwszy raz na lotnisku. Biegnę za Łukaszem, pędzimy do bramek, ktoś każe ściągać mi pasek. Myślę - cholerny pedofil. Łukasz mi mówi, że muszę i nikt mi krzywdy nie zrobi. Ściągam. Przechodzimy. Nasza trójka aniołów pomocników stoi na tarasie i wypatruje pomarańczowego samolotu.
Szlag. Zapomniałam nożyczek do paznokci. Pieprzyć to. Teraz już nic nie odzyskam. Kupię sobie brytyjskie.
Wsiadamy do samolotu, jestem w szoku, ogromna maszyna, wszystko takie nowe i ładne. Ładnie pachnie, a stewardessa, która nas wita, ma ładny uśmiech. Siadamy, mam miejsce pod oknem.
Nagle ruszamy, kołujemy, potem wgniata mnie w fotel i robi mi się słabo. Chyba z podniecenia i niedowierzania. Mam ochotę wgnieść głowę w okno, żeby mieć lepszy widok. Z góry macham do Polski, bo nie wiem, kiedy zobaczymy się następnym razem.
Jesteśmy w powietrzu, lot jest spokojny, nie odrywam nosa od okna. Jak taka kupa żelastwa może tak szybko latać?
Trochę przerażeni patrzymy na siebie, bo wylądujemy i potem to już nie wiem. Nie wiemy, co spotka Nas po drugiej stronie, nie wiemy, jak tam jest, jacy są ludzie i co jak wygląda. Umówiliśmy się z naszym nowym, północno-irlandzkim właścicielem, że odbierze Nas z lotniska. Ale wykołuje Nas, Łukasz, zobaczysz. Sto procent.
Lecimy, czuję, że kocham latać. Łukasz udaje znudzonego weterana lotów samolotem choć wiem, że w głębi serca czuje to samo, co ja.
Słyszymy, że w Belfaście jest trzynaście stopni. Pilot ogłupiał, albo źle zrozumieliśmy. W Krakowie było trzydzieści dziewięć, a w Belfaście trzynaście i nie, nikt nie ogłupiał.
Lądujemy. Dziwne uczucie, ale jest dobrze, miękko. Wysiadamy, lotnisko jest wyściełane miękkim dywanem. Wszyscy mówią po angielsku. Nie wiem, co się dzieje. Idziemy do poczekalni, widzę faceta w koszulce Rolling Stonesów i biegnę do niego z pewnością, że to on. Zatrzymuje mnie Łukasz i wtedy zdaję sobie sprawę, że ten facet to kompletnie inny typ niż ten, którego szukamy.
Chodzimy i nie ma. Nie mamy brytyjskiego numeru więc nie możemy zadzwonić. Próbuję z kradzionego wifi dzwonić na Skype - nie odbiera. Mówiłam, że nas wystawi. MÓWIŁAM.
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba to on do nas dzwoni. Każe czekać w drzwiach jakiegoś hotelu mówiąc, że już jedzie. Idziemy do tego hotelu nie zdając sobie sprawy z tego, że nie będziemy tu ostatni raz i w przyszłości jeszcze porządnie się tutaj nastoimy.
Po czterdziestu minutach zajeżdża jakieś auto. Ktoś Nam macha. Biegniemy. On. Chryste, jaka ulga.
Gadamy do niego, ale jestem zamrożona strachem, nie potrafię się odezwać po angielsku, czuję, że mam pustkę w głowie. Przełamuję się choć nie gadam dużo. Nowy dom pachnie zupełnie inaczej. Zostawiamy rzeczy i Nasz nowy właściciel - John, zawozi nas do tesco. Tam kupujemy cokolwiek do jedzenia, wycieńczeni ciągłym pośpiechem bierzemy co popadnie, pani przy kasie pyta nas o siatkę, zwrot wydawałby się prosty, a ja stoję i nic nie rozumiem. Jedziemy po pościel, potem wracamy do domu, jemy i kolejno najpierw Łukasz pada na łóżko wykończony stresem, pośpiechem i migreną, a potem ja, mająca przesyt wszystkiego mała głowa, która nic nie rozumie i nic nie ogarnia.
Śpimy długo i jeszcze dłużej nic nie rozumiemy, nie wiemy, gdzie jesteśmy, jakie są mechanizmy tego kraju, gdzie prowadzą te wszystkie drogi i jacy są ludzie, których mijamy.
Dzisiaj? Rano długi spacer. Grałam w nową grę, wypuścili te całe Pokemony, więc wyszłam w teren na dwie godziny. Wróciłam i zaczęło padać. Za czterdzieści minut idę do pracy, do mojej czwartej pracy w Belfaście. Bogatsza w doświadczenie wiem, co mnie czeka. Dziś jest czwartek, więc będziemy mieć konkretny zapieprz, ale nie dbam o to. Mam pracę, to mnie cieszy i tyle mi wystarczy, już dawno oduczyłam się narzekać.
Pewnie będzie padać, gdy będę pruła lewą stroną drogi na moim nowym, błękitnym rowerze miejskim. Może zdążę dojechać w dziesięć minut, i tak prawie zawsze jestem spóźniona.
Spakowaliśmy swoje życie w trzy walizki i polecieliśmy, wydawać by się mogło, na drugi koniec Świata.
W ciągu ostatniego roku ilość niespodzianek i zwrotów akcji przekroczyła bezwzględne maksimum. W ciągu ostatniego roku nabyliśmy więcej doświadczenia i zaradności, niż w ciągu większości Naszego życia. Poprzekraczaliśmy tyle granic, nie tylko tych fizycznych, ile się dało.
Nie wiem jakim cudem, ale jeszcze żyjemy i mamy się całkiem nieźle.
Życzę Nam samych tak pomyślnych lat. No, może tylko bez tych wszystkich depresji i beznadziejnych szefów.
Natalia, chyba zaraziłaś mnie pisaniem..chyba zacznę i ja:) Fajnie, że Cie poznałam Smarkulo! Kasia Parol
OdpowiedzUsuńZacznij, na pewno pójdzie Ci ekstra, bo jesteś gaduła jak nie wiem!!! Czekam na linka :)
UsuńCześć! :)
OdpowiedzUsuńCałkowicie genialny blog. Chyba zacznę wpadać tutaj częściej!
Zapraszam również na mojego niedawno założonego bloga podróżniczego.
www.vagary-me.blogspot.com
Strasznie miło, dziękuję! Wpadnę poczytać :)
Usuń